Tag Archives: PNGiSAM

“Moherfucker. Hell-P” Eugeniusz Dębski

Skusiłam się na książkę, która w moim mniemaniu obiecywała mi coś pokroju prozy H.P. Lovecrafta, mity Cthulhu, a do tego pomioty owego potwora i to gdzie? W Polsce. Jak już niejednokrotnie wspominałam, nie czytuję fantastyki i tę książkę wzięłam do rąk pod wpływem chwili.

“Hell-P” otwiera cykl “Moherfucker”, na który składają się trzy powieści. Guimony, odpryski Cthulhu, przemierzają świat, sycąc się ludzkimi emocjami, a wyglądają tak, jak każdy z nas. Aspirant Kamil Stochard zostaje oddelegowany z ABW do tajnej misji, trafiając pod rozkazy amerykańskiego agenta Jerry’ego. Jerry (Jerzy) jest specem od wykrywaniu i uśmiercania guimonów, które najczęściej przyjmują postać staruszków lub nastolatków. Rozpoczyna się polowanie na niebezpiecznego i przerażającego wroga.

Książka obfituje w sceny pościgu, walk i strzelanin, które akurat osobiście bardzo lubię, nie brakuje jej również nagłych zwrotów akcji, niestety na dobre wciągnęła mnie dopiero w okolicach dwusetnej strony (całość ma 324 strony), wcześniej w powieści panował chaos. Być może tak właśnie miało być, chaos był potrzebny, ale trwał zbyt długo, co mnie skutecznie zniechęciło, powodując bałagan myślowy, a niektóre porównania i zbyt długie zdania wybijały mnie wręcz z rytmu.

Niewiele dowiedziałam się o bohaterach, choć zarówno Stochard, jak i jego amerykański przełożony, stanowią dość duże pole do popisu i są postaciami z pewnością ciekawymi. Zabrakło tu szerszego studium postaci, bo właściwie nie potrafię określić, jacy są obaj mężczyźni. Owszem, można rzec, że nie było tu na to czasu, ale to nieprawda. Autor zawarł w powieści sporo przemyśleń głównego bohatera, więc zmieściłoby się z pewnością jeszcze trochę więcej.

“I ja – pracownik Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Racjonalista, agnostyk… Rozejrzałem się dookoła. Nadal nikt do nas nie ciągnął, ani policja, ani straż miejska (…). I nagle dotarło do mnie, że to wszystko może być snem: Jerry Wilmowsky, guimony, Fn’thal, Wadowice… To by tłumaczyło, dlaczego traktuję stwory nie z tej ziemi jak bandziorów z Kijomłotów, dlaczego mnie nie dziwią”.

No właśnie, jak mówi powyższy fragment, w książce zabrakło tej szczypty realizmu. Mimo, że naszym bohaterom udało się dopaść po drodze wielu guimonów, to ani razu nikt się tym nie zainteresował. Nikogo nie zdumiał fakt, że słychać strzały, że na ziemię pada nagle nastolatek, po czym po chwili znika. No ale ponieważ jest to książka fantastyczna, to może można przymknąć na to oko.

Na stronie 275 mamy całkiem spory fragment tekstu po angielsku, który nie został przetłumaczony na język polski. Ponieważ jest to polskie wydanie polskiej książki, takie tłumaczenie – w moim przekonaniu – powinno się tu znaleźć.

Generalnie książkę czyta się szybko, można ją potraktować jako lekką lekturę na kilka zimowych wieczorów. Sam pomysł mnie zainteresował, głównie ze względu na Cthulhu, ale to, co najbardziej mnie od tej książki odstręczało, to język. Nie ma tu bowiem strony bez wulgaryzmów. Nie przeszkadzają mi one, kiedy pojawiają się tam, gdzie trzeba, gdzie to koniecznie, gdzie inaczej się nie da. Uważam nawet, że przydają one książce pewnej autentyczności. Tutaj jednak są nadużywane, aż do przesady, do znudzenia, do zniesmaczenia. I to jest największa wada “Hell-P”. Gdyby nie to, pewnie uznałabym, że książka jest całkiem niezła i że warto ją przeczytać. Zwłaszcza, że obfituje w specyficzny humor, który wyciąga powieść z głębin horroru i dzięki niemu książka wcale horrorem nie jest – sami musicie zdecydować czy to wada, czy zaleta.

“Jeśli miałem jakieś wątpliwości, to wyparowały w tej właśnie chwili. Majtnąłem chłopakiem i choć nienaturalnie mocno jak na swoją posturę się opierał, udało mi się ustawić go bokiem do siebie, po czym z całej siły kopnąłem go w klatkę piersiową. Nie zdołałem go utrzymać, choć taki miałem zamiar. Wyrwał mi się, przeleciał przez niskie ogrodzenie ze skrzynkami begonii, opadł na czworaki i nie podnosząc się, pomknął wzdłuż płotka. Jerzy dusił drugiego przeciwnika lewą ręką, prawą wykręcając mu jednocześnie głowę… Czekałem na trzask kręgów, ale ciągle go nie było, choć dzieciak patrzył już niemal na swoje plecy”.

Tak, humor jest z pewnością zaletą tej książki, mnie osobiście przypadł do gustu, choć jeśli ktoś spodziewał się powieści grozy, horroru czy czegoś w ten deseń, to raczej tego tutaj za sprawą właśnie owego humoru, nie znajdzie. Rozładowuje on za każdym razem napięcie i sprawia, że się uśmiechamy, a nie drżymy, co nie znaczy, że powieści brakuje scen wywołujących gęsią skórkę na ramionach. W większości jednak są one łagodzone (być może celowo) przez ogólny słowny humor. Zresztą w moim odczuciu już samo wepchnięcie odrzutu potwornego Cthulhu, jakim jest guimon, w ciało staruszka, jest posunięciem daleko humorystycznym. Dlaczego? No bo wyobraźcie sobie podpierającą się laseczką nobliwą staruszkę, która nagle, na Wasz widok, przyspiesza kroku i wyraźnie wybierając Was sobie na ofiarę, prężnym krokiem się do Was zbliża. Straszne? Tak! Ale i zabawne w niezwykły – z lekka pokręcony – sposób.

“Para staruszków wracała, ale już nie struchlałym drobnym dreptaczkiem, tylko sprężystym energicznym krokiem łowców. To było… tak, przerażające – stare ciała, wiotka skóra, wyblakłe spojrzenia i do tego ostry drapieżny krok”.

“Hell-P” to książka wyłącznie dla fanów fantastyki. Myślę, że reszta raczej nie znajdzie tutaj niczego interesującego dla siebie. Pewnie dlatego powieść nie trafiła w moje gusta i po kolejne tomy już nie sięgnę. W “Hell-P” możecie na końcu przeczytać fragmenty tomów drugiego i trzeciego: “Moherfucker” i “Russian Impossible”.

* cytaty pochodzą z książki
** książkę przeczytałam dzięki Autorowi i Akcji Polacy Nie Gęsi i Swoich Autorów Mają

“Ziemią wypełnisz jej usta” Katarzyna Uznańska

Mocno nietypowa książka, o której ciężko jest mi powiedzieć coś konkretnego. Sięgnęłam po nią bazując na opisie wydawcy, choć do końca nie byłam przekonana. Jednak nie żałuję, ponieważ autorka snuje w niej niezwykłą opowieść, pełną dziwnych i niecodziennych wydarzeń. Trudno jest mi przydzielić ją do jakiegoś konkretnego gatunku literackiego, ale myślę, że najbliżej jej do fantastyki przygodowej.

Na początku poznajemy Łowcę. Łowca, ukrywający się w cieniach kamienic, wąskich uliczek i mrokach miasta, każdej nocy wyrusza na polowanie. Jego celem stają się kobiety, których ciałami Łowca dzieli się z rzeką. Rzeka to coś, co stanowi jego łącznik ze światem, mówi do niego, szepcze, szemrze, przywołuje go do siebie, podszeptuje, co należy robić. Łowca całe swoje zaufanie pokłada w rzece, to ona steruje jego poczynaniami i kieruje jego myśli na właściwe tory. Dzięki niej w życiu Łowcy panuje ściśle określony porządek, niczym niezakłócany. Nieuchwytny, poluje nocą, nikt nie podejrzewa, że w jego umyśle rodzą się coraz to nowe obrazy kolejnych morderstw, a on sam zaczaja się na nowe ofiary.

“Oderwał się od balustrady i ruszył na drugą stronę rzeki. Jakieś dziecko, góra trzyletnie, wpadło mu pod nogi, odruchowo łapiąc się jego spodni, i podniosło główkę. Mężczyzna zobaczył w jego oczach zaciekawienie, a potem narastający lęk. Chłopczyk puścił nogawkę i zaczął krzyczeć wniebogłosy. Podbiegła matka, równie zaniepokojona jak malec, ale Łowca już ich wyminął. Obojętnie szedł dalej. Ten mały ma instynkt, pomyślał, wie, że mógłbym go rozszarpać jedną ręką. Dzieci są podobne do psów, które szczekają na pijaków i szaleńców. Dzieci nie dają się oszukać pozorom i maskom nakładanym, by ukryć prawdziwe intencje”.

Któregoś jednak dnia w życiu Łowcy pojawia się Ina, tajemnicza istota zwana estrią. Wywraca ona jego uporządkowany świat do góry nogami, zakłóca spokój i nagle Łowca z myśliwego staje się ofiarą. Okaleczony przez estrię, przez jakiś czas żyje wyłącznie morderczą rządzą zemsty. Przepełniony bólem i nienawiścią, próbuje ją odnaleźć i zabić. Kiedy wreszcie może ją zobaczyć, przekonuje się, że istota jest nadludzko piękna. Owładnięty teraz dodatkowo obsesyjnym pożądaniem i pragnieniem zespolenia się z estrią, Łowca odsuwa na bok zemstę i poddaje się opowieści, którą snuje tajemnicza i – jak się zorientował – nieśmiertelna estria. Ina zaczyna swoją opowieść od czasów, kiedy była dzieckiem lub może nawet jeszcze wcześniej. Cała historia rozgrywa się na przestrzeni tysiąca lat, a my, wraz z tragiczną postacią wschodniego mistrza, o którym opowiada Ina, przemierzamy dawną Japonię, poznajemy sekrety mnichów, starożytnego dobra i zła, japońskiego honoru, krajobrazy i mieszkańców oraz ich uczucia. Od miłości i pragnienia do nienawiści i zemsty, od bólu i cierpienia po wieczną tułaczkę i wreszcie pragnienie śmierci.

Wschodni mistrz był zdecydowanie moją ulubioną postacią w tej książce. Lubiłam o nim czytać, fascynował mnie czas, w jakim przyszło mu żyć, zanim stał się nieśmiertelny. Rozdarty pomiędzy uczuciami do rodziny, a swoimi niecnymi występkami, dąży wprawdzie do zemsty, ale w końcu zmęczony życiem i podróżami, jedyne, czego pragnie, to śmierć.

Autorka pisze poetyckim, barwnym językiem, bogatym w określenia pasujące do nieco zamierzchłego tonu, jakim posługuje się Ina oraz postaci z jej przeszłości.

“Nocami spacerowałam po pięknie utrzymanym ogrodzie, o który dbał niezastąpiony Lupul. Letnie upały były dla mnie bardzo przyjemne; lubiłam ciepło, a za dnia nie mogłam się nim cieszyć. Powietrze przesycone kwiatowymi zapachami otulało mnie niby jedwabny, wschodni szal. Często siedzieliśmy (…) do wczesnego świtu w ogrodowej altance, która nieco przypominała buduar – z palisandrową podłogą wyściełaną perskim dywanem, otomankami pełnymi miękkich poduch, latarenkami rozświetlającymi mrok nocy i muślinowymi zasłonami zwieszającymi się dookoła”.

Sama konstrukcja książki to długie rozdziały, oddzielające historię opowiadaną przez Inę od wydarzeń, które dzieją się współcześnie dla Łowcy. Ina wie, że Łowca chce ją zabić, uprzedza go jednak, że w jej przypadku nie jest to takie proste. Wszystko wskazuje na to, że estria jest nocną istotą, żywiącą się krwią swoich ofiar, unikającą słońca, które dotkliwie może ją poparzyć. W książce jednak nigdzie nie pada chyba słowo “wampir”, a przynajmniej tak mi się wydaje.

Ina kończy swoją opowieść w bardzo ciekawym momencie, niczym Szeherezada w “Baśniach tysiąca i jednej nocy”, po czym znika. Łowca ciężko to przeżywa, zaniedbuje się, całymi dniami nie wstaje z łóżka, choruje, a co najgorsze dla niego, przestaje słyszeć nawoływania rzeki. Podobnie jak Łowca, również czytelnik zupełnie niepewny czy estria wróci, czuje się lekko zagubiony. Chciałam znać dalszy ciąg historii i miałam szczerą nadzieję, że Ina wróci. Wróciła. A opowieść popłynęła dalej, ku mojemu zadowoleniu i uciesze Łowcy.

“Dotarłam do Wiednia tuż przed świtem. Słońce muskało moją twarz, kiedy minąwszy rogatki miasta, szybko mknęłam brukowanymi ulicami. Wiedeń w tamtych czasach przechodził gruntowną przebudowę, zburzono średniowieczne mury i utworzono szeroką aleję, przy której powstawały kolejne wspaniałe, choć nieco pompatyczne budowle stylizowane na różne epoki”.

Podobne temu opisy europejskich miast zauroczyły mnie mocno, ponieważ autorka opisuje je w różnych czasach, zależnie od tego, gdzie i kiedy akurat przebywała estria. Tym sposobem odwiedzamy wspomniany wyżej w cytacie Wiedeń, Paryż, Londyn, a także Japonię i Polskę, oczywiście w różnych latach ubiegłego wieku. Te wszystkie miasta i kraje są tłem dla osobliwych wydarzeń związanych z pewnym rytuałem uzyskiwania nieśmiertelności oraz Inanną – pełną sekretów okrutną boginią.

Książka skierowana jest do czytelników dorosłych, ale nie brak w niej chwilami (zwłaszcza w opowieści dotyczącej dawnych, starożytnych czasów) fragmentów, które tchną wręcz baśniowym klimatem, a które mnie osobiście ogromnie się spodobały. Jak te z opowieści o czarnoksiężniku Merlinie z legend arturiańskich.

“Kiedy przepływał w małej, chwiejnej łódce jedną z czterech wielkich rzek tego kraju, czółno wywróciło się (…). Młodzieniec opadł na dno rzeki, jego długie włosy falowały wokół przystojnej twarzy, niezmienionej przez czas. Zamknął oczy i pozwolił unosić się wodzie, bezwolny i obojętny. Z nurtem rzeki dotarł do podwodnej jaskini pełnej zielonego blasku”.

Książkę czyta się szybko, ciężko było się od niej oderwać. Bardziej niż zapędy i rozmyślania Łowcy, wciągała mnie historia Iny. Język, jak już wspomniałam, jest barwny i kolorowy, dzięki czemu powieść nie jest sztampowa. Czy jest przewidywalna? Chyba nie. A już z całą pewnością jest inna. Jest to jedna z tych książek, które plasują się u mnie wśród: “nigdy czegoś podobnego nie czytałam”. Spodobały mi się też pewne nawiązania do innych postaci z literatury, jak na przykład to poniżej, dotyczące Kuby Rozpruwacza:

“Bogacze pragnęli zapewne, by cała dzielnica ludzkiego robactwa zapadła się do kanałów, znikając z mapy miasta raz na zawsze. Policja parę razy omal mnie nie zdybała, ale byłam dla nich za szybka. Na dodatek miałam szczęście, gdyż w tamtym czasie grasował po Londynie morderca szlachtujący kobiety tak jak ja. To na jego konto poszły moje wyczyny, choć jego też nigdy nie złapała ta głupia sfora z Yardu”.

Nie wiem, czy celowym zabiegiem tutaj jest fakt, że autorka nikogo nie ocenia. Żadnej z postaci nie kamienuje, z żadnej nie robi bohatera, o żadnej nie mówi, że jest dobra czy zła. Ocenę pozostawia czytelnikowi. Ocenę postaci, ich czynów, ich wyborów i decyzji.

Trochę chyba rozczarowała mnie końcówka. Zdaje się, że oczekiwałam jakiegoś konkretnego rozwiązania, a nie pozostawienia mnie samej sobie z mnóstwem domysłów i zastanawianiem się, co w całej tej opowieści jest literacką prawdą, a co tylko fikcją. Ale to chyba jedna z cech charakterystycznych tej książki. Taki drobny niedosyt, coś nieuchwytnego, jakaś tajemnica, która gdzieś tam zostaje.

Zdecydowanie polecam. Miłośnikom przygody, na pewno tym, którzy lubią słuchać opowieści, tych starożytnych i tych współczesnych. No i może jeszcze tym, którzy sądzą, że nieśmiertelność to taka super sprawa.

*wszystkie cytaty pochodzą z książki
**opinia również w portalu lubimyczytac.pl

“Trzeci cycek” Emma Popik

Z zasady nie sięgam po gatunek science-fiction, bo ani on do mnie nie przemawia, ani nie orientuję się w jego zawiłościach. Tym razem się skusiłam, bo byłam ciekawa twórczości pani Popik.

“Trzeci cycek” to zbiór siedmiu opowiadań:

“Trzeci cycek”,
“Musisz tu wrócić”,
“Węzły czasu”,
“Ciała ich lecące w przestrzeni”,
“Czy twój robot się zgodzi?”,
“Wilkołaki”,
“Sama jasność”.

Z wymienionych tytułów do gustu przypadły mi właściwie dwa ostatnie. Przez inne jakoś udało mi się przebrnąć i w większości zrozumieć, o co chodziło. Najciężej czytało mi się drugie: pisane zdaniami, w których czasowniki zostały umieszczone na końcu, po prostu koszmarnie mi się dłużyło i ogólnie mi się nie spodobało – nie mogłam się w ogóle wciągnąć. Do tej pory nie potrafię właściwie powiedzieć, o czym ono jest. Pierwsze – i zarazem – tytułowe, którego tematem jest wolna wola (również wśród robotów), również czytało mi się bardzo ciężko, ponieważ główny bohater (robot), co chwilę wypowiadał się i myślał raz jako “on”, raz jako “ona”. Rozumiem, że taki właśnie był zamysł autorki, ponieważ robot ma właśnie wybrać, czy chce być mężczyzną, czy kobietą, ale w moim odczuciu był to zabieg dość bolesny.

Ponieważ nie chcę się wypowiadać o opowiadaniach, które mi się nie spodobały, skupię się na dwóch ostatnich. Inna sprawa, że kompletnie nie jestem fanką gatunku, być może po prostu nie powinnam była po tę książkę sięgać. Sądzę, że zatwardziali fani science-fiction, znajdą tutaj coś ciekawego dla siebie.

W opowiadaniu pt.:”Wilkołaki” mamy do czynienia z pewnym dostawcą, który jeżdżąc od domu do domu, przywozi mieszkańcom pewnej osady zamówione przez nich produkty, zarówno jedzenie, jak i leki. Zza muru pobliskiego cmentarza do ludzi dochodzi nocami przeraźliwe wycie, które ciężko jest wytrzymać. Kobieta, z którą rozmawia dostawca, opowiada mu historię o wilkołakach, ale ten jest dość sceptycznie nastawiony do tego pomysłu. Kobieta się nie kłóci, po prostu wie swoje, a ziarnko i tak zostało zasiane i mężczyzna nie może przestać myśleć o całej tej sytuacji, zwłaszcza że kobieta nosi na co dzień ochraniacze na uszy. Ten uznaje więc, że coś musi być na rzeczy. Myśląc o niej, kierowca jedzie dalej i zatrzymuje się u kolejnych klientów, którym przywiózł głównie jedzenie. Gospodarz opowiada mu pewną historię ze swojej przeszłości, z czasów wojny, bolesną i mocno poznaczoną bliznami. Wiadomo, wojna zawsze jest straszna i zawsze zostawia jakieś urazy, choć niekoniecznie fizyczne. Fizycznych łatwiej się jednak pozbyć, psychiczne wcale nie chcą i nie zamierzają odejść. Zszokowany dostawca układa sobie wszystko w całość. I my również.

Opowiadanie nasycone jest ciekawym, bardzo klimatycznym nastrojem. Widzimy ganek domu, nocą, z okien pada wątłe światło, mężczyzna na ganku opowiada o wojnie, drzewa lekko szumią, las spowity jest mrokiem i ciszą, przydaje całości atmosfery grozy. W trakcie czytania bardzo chciałam poznać tajemnicę owego dziwnego mężczyzny. Czy została ona do końca wyjaśniona? Czy wycie dochodzące zza muru to faktycznie – jak przypuszczała kobieta – wilkołaki? Istnieją? I co wspólnego ma z nimi gospodarz, którego odwiedził dostawca?

Opowiadanie nie jest zbyt długie, ma nieco ponad dwadzieścia stron, warto się w nie zagłębić, ponieważ nie ma w nim zbędnych zdań, od początku do końca przykuwa uwagę i trudno się od niego oderwać. Zapachniało lekko starym, przyjemnym stylem Jamesa Herberta i jego “Ciemnością” czy “Księżycem”. Wprawdzie to stare dzieje, ale mam do nich ogromny sentyment.

Stopniowane napięcie, nietuzinkowi bohaterowie, na przedstawienie których autorka miała przecież bardzo niewiele miejsca i czasu, a jednak wzbudzają w czytelniku ciekawość. Sama historia, mniej zawiła niż się nam z początku wydaje, mocno przykuwa uwagę.

Ostatnie opowiadanie tomu, pt.:”Sama jasność”, nasunęło mi skojarzenie z filmem “Diabelskie nasienie”. Bohaterką opowiadania jest młoda dziewczyna, żyjąca w świecie przyszłości. Całym jej mieszkaniem rządzą komputery i urządzenia elektroniczne, sterujące dosłownie wszystkim. Budzik, łóżko, prysznic, nawet poranna gimnastyka i dieta zależne są od komputerów. Dawniej dziewczyna pracowała, dużo się śmiała, wychodziła z domu, miała chłopaka i była szczęśliwa. Dzisiaj, całkowicie uzależniona od głównego komputera – naczelnego – pracuje w domu, ponieważ jej komputer dogadał się z tym w pracy i uzgodnił, że tak właśnie ma być, nie ma już chłopaka, ponieważ automat odźwierny (na polecenie naczelnego) na wszelkie wizyty odpowiadał, że nikogo nie ma w domu. Mieszkanie jest sterylne i błyszczące, choć dziewczyna woli głębokie kolory i nie znosi lśniących przedmiotów, na dodatek komputer przestał reagować na polecenia słowne. Nasza bohaterka zaczyna się zastanawiać, czy przypadkiem się nie popsuł, a kiedy nagle odkrywa, że automaty chcą ją zniszczyć, zarówno psychicznie, jak i fizycznie, postanawia z nimi walczyć. Tylko jak, skoro nie może wyjść z domu, a one sterują wszystkimi urządzeniami w domu? Czy jej się uda? Czy też wygrają komputery? No i dlaczego właściwie naczelny postanowił się jej pozbyć? Czym mu zagrażała?

Opowiadanie “Sama jasność” jest tak jasne i świecące, jak sugeruje tytuł. Wszędzie biel, wszędzie ład i porządek, przeciwko którym na ogół nic nie mamy, ale kiedy wokół nie ma nic ponad to, zaczynamy czuć się zmęczeni. Dziewczyna z opowiadania czuje się źle, odczuwa dolegliwości żołądkowe, jest samotna, nie ma motywacji do dalszego życia, nie ma nikogo, do kogo mogłaby się odezwać. Człowiek, jako istota stadna, nie jest w stanie funkcjonować w zdrowiu fizycznym i psychicznym, jeśli nie otaczają go inni ludzie. Wszechwiedzące komputery o tym jednym nie wiedzą i nie zdają sobie sprawy z tego, jakie pociąga to za sobą konsekwencje. Bohaterka w ostatnich przebłyskach dawnej siebie, podejmuje się walki z naczelnym, początkowo nie będąc przekonaną co do tego pomysłu. Nie jest pewna, czy da radę. Uznaje jednak, że dłużej nie chce żyć pod kontrolą automatów.

Moim zdaniem jest to najlepsze opowiadanie z tego tomu. Klimatyczne, ciekawe, zastanawiające. Wiele razy podejmowano już w literaturze i filmie tematykę przejęcia władzy nad ludźmi przez roboty i sztuczną inteligencję. Nigdy nie kończyło się to w naszych wyobrażeniach dobrze. Myślę, że ludzkość w całym swoim jestestwie, jest zbyt arogancka, by uwierzyć, że robotyka faktycznie może przejąć nad nami kontrolę. Sądzimy, że to niemożliwe, bo zawsze będziemy nad nią panować. “Sama jasność” pokazuje, że jeśli nadal będziemy tacy zapatrzeni w siebie, przeoczymy moment, kiedy to komputer zdecyduje, co zjemy na obiad i w co się ubierzemy. A przecież już teraz żyjemy w symbiozie z komputerami: dzięki nim płacimy rachunki, robimy zakupy, dobieramy fryzurę i makijaż, dojeżdżamy do miejsca docelowego drogą wytyczoną przez komputer, sprawdzamy, co słychać na świecie, rezerwujemy bilety na podróż, komunikujemy się za pomocą Internetu i smsów.

“Trzeci cycek” polecam wyłącznie fanom fantastyki. Czytelnikom, którzy nie przepadają za tym gatunkiem albo wręcz w ogóle po niego nie sięgają, książka się nie spodoba. Mnie skutecznie wyleczyła z zapędów sięgnięcia po kolejne tego rodzaju pozycje, bo wiem, że to zdecydowanie zły pomysł.

*opinia również w serwisie lubimyczytac.pl

 

“Mężczyzna z tatuażem” Jack Sharp

Uwielbiam powieści sensacyjne, w których nie ma czasu na bezsensowne dialogi i w których bohaterowie nie tracą cennych godzin na wpatrywanie się w rozgwieżdżone niebo. Lubię, kiedy za akcją goni akcja, a sama książka mnie nie nudzi. Nie lubię czytać tekstów, których kolejne słowa i zdania nie posuwają akcji naprzód, a nad powieścią zaczynają mi się zamykać oczy, a ją samą mogę określić jednym słowem: nużąca. Jack Sharp to pseudonim polskiego autora, którego nazwiska teraz nie będę zdradzać.

W “Mężczyźnie z tatuażem” przyciągnął mnie opis wydawcy:

 

“Mężczyzna z tatuażem” jest typową powieścią sensacyjną. Tu nie ma czasu na barwne opisy miejsc, w których rozgrywa się akcja książki, czy na szczegółowe opisy bohaterów, tu postaci nie zmieniają się psychologicznie. Tu liczy się tempo akcji, jej zaskakujące zwroty i nieraz zupełnie przypadkowe zdarzenia (…)”.

Zdawało się, że to książka idealna dla mnie, taka, przy której absolutnie nie będę się nudzić. Zdecydowałam się ją przeczytać bez zastanowienia, zdając się wyłącznie na przeczucie i opis. Czy słusznie?

Bohaterem książki jest francuski dziennikarz z gazety “Le Tours”, Paul Lemaitre, który spędza urlop wraz z żoną Jacqueline w Portugalii. Udało im się wygrać wycieczkę, z której bardzo chętnie skorzystali. Zwiedzali akurat pewne klifowe wybrzeże, gdy naraz jakiś mężczyzna zepchnął drugiego z klifu, po czym ulotnił się jak kamfora. Paul, obdarzony szóstym zmysłem dziennikarza, węsząc jakąś większą sprawę, zabiera ze sobą portfel ofiary. Tym samym uruchamia machinę, której nikt i nic już nie zatrzyma. Już wkrótce okazuje się, że morderstwo to zmusi naszego bohatera do podróży po Europie (i nie tylko), między innymi do Madrytu, Paryża, Berlina czy Łodzi. Każda wskazówka, na jaką natyka się dziennikarz, pcha go w śledztwie dalej i dalej, jednocześnie odkrywając przed nim coraz to nowe zagadki. Paul dociera do tajemnic, które od lat skrycie są skrywane przez Watykan oraz inne organizacje, a ujawnienie ich może przypłacić nawet własnym życiem. Śladem Paula podąża tajemniczy mężczyzna z tatuażem. Kim jest? Czy jest Paulowi przychylny czy raczej wręcz przeciwnie? Śledzi go uparcie od miasta do miasta, uważnie przyglądając się jego postępom, czyżby czekał tylko na jakieś jego potknięcie? Zapachniało mi powieściami Dana Browna i jego zagadkowymi odkryciami, również szybkość akcji jest tu podobna.

W ciągu trwania akcji powieści, Paul kilkakrotnie ociera się o śmierć. Nie jest wcale niezniszczalnym Jamesem Bondem, który skacze z czterech metrów w dół i nie nabija sobie nawet siniaka. Wręcz przeciwnie. Paul ma słabe serce, które działa prawidłowo jedynie dzięki wszczepionemu rozrusznikowi, czasem dodatkowo wspierane przez nitroglicerynę w aerozolu. Silne emocje, nerwy, lęk, stres oraz długotrwały wysiłek fizyczny stanowią dla Paula zagrożenie zdrowia, a nawet życia. Tak więc Paul Lemaitre nie jest żadnym superbohaterem – i to jest ogromny plus zarówno dla powieści, jak i dla jej autora oraz oczywiście dla autentyczności bohatera. Zwyczajny człowiek, dziennikarz, żonaty ze zwyczajną kobietą, mający dość przeciętną pracę w niedużej gazecie. Nagle zostaje rzucony w wir wydarzeń, które wywracają jego życie do góry nogami.

Akcja książki gna naprzód w zawrotnym tempie. Już na drugiej stronie pojawia się pierwszy trup, a potem jest tylko coraz ciekawiej. Tutaj nie ma czasu na rozwlekłe filozoficzne rozważania ani na ckliwości, romanse czy szarą codzienność. Krótkie, zwięzłe zdania, bez ozdób i arabesek poganiają akcję, a kiedy tylko coś się wydarzy, natychmiast dzieje się coś nowego. Trop, na który wpada Paul, zostaje okupiony cierpieniem wielu ludzi, a często nawet ich życiem. Czy Paul będzie następny? Czy jednak rozwikła zagadkę, która swą genezą sięga czasów II wojny światowej oraz organizacji neonazistów i może solidnie zatrząść podwałami Watykanu?

Muszę przyznać, że książka porwała mnie od pierwszych słów, od pierwszych scen na malowniczych klifach Portugalii, od pierwszego zabójstwa i pierwszego śladu, na jaki trafił Paul. Lubię takie powieści, kiedy nawet jedno, krótkie zdanie pcha akcję naprzód. Nie ma tu czasu na odpoczynek i na sen, tu ciągle coś się dzieje.

Jak w wielu książkach, także jednak tutaj nie obeszło się bez drobnych uchybień, głównie od strony redakcyjnej. W paru miejscach brakowało pojedynczego słowa lub przecinka, jednak poważniejszych błędów nie znalazłam. Jakbym bardzo chciała się przyczepić, to jest taki moment w książce, kiedy ktoś “porywa” dziennikarza spod pewnego miejsca i każe mu wsiadać do samochodu. Paul uznaje, że nie ma wyjścia, a przecież wystarczyłoby, gdyby się odwrócił i wbiegł do budynku, gdzie natychmiast znalazłby się wśród ludzi. Jednak przytoczony przykład to naprawdę tylko tak na siłę.

Jedno, co mnie mocno drażniło w powieści, to przypisy redakcji. Jest ich aż 48! Rozumiem jeszcze tłumaczenie dyktatury wojskowej w Grecji czy wyjaśnienie, czym zajmuje się Mossad, ale pisanie, czym jest jarmułka, co to jest język kataloński albo kim był Freddy Mercury, uważam za zbędne. No ale ostatecznie nie jest to też przytyk do samej akcji powieści.

Dziennikarskie śledztwo prowadzone jest wyjątkowo wnikliwie, ciekawie i chętnie kibicowałam Paulowi w odkrywaniu kolejnych fragmentów układanki. Książka bardzo mi się podobała, lektura na kilka wieczorów lub kilka godzin, liczy sobie 300 stron i jest naprawdę dobrze skonstruowaną powieścią sensacyjną, z gonitwami po miastach Europy, poszukiwaniem odpowiedzi na pytania, które wynikają w trakcie dziennikarskiego śledztwa i z grozą czającego się za rogiem tajemniczego mężczyzny z tatuażem.

*książkę przeczytałam dzięki wydawnictwu Varsovia oraz akcji PNGiSAM

“Lawenda” Ewa Formella

Nie znałam tematyki książki aż do chwili, gdy zerknęłam na tył okładki. Na ogół bardzo ostrożnie podchodzę do powieści obyczajowych, bo często mnie one zwyczajnie nudzą. Jestem zdecydowanie miłośniczką mocnej literatury, w której nieustannie coś się dzieje i w której akcja pogania akcję. Tym razem skusiłam się na książkę autorki, o której wiele słyszałam, ale nigdy przedtem nie miałam przyjemności czytać niczego, co wyszło spod jej pióra. A skusił mnie wyłącznie… tytuł. “Lawenda” – uwielbiam. Mam w ogrodzie, króluje na moim skalniaku, bosko pachnie, choć nie jest zbyt okazała, o skromnych, ale pięknych kwiatach w moim ulubionym kolorze. Książkę dostałam od autorki, niecałe dwieście stron wydrukowanych przyjemną dla oka czcionką na ładnym papierze.

Dłuższy czas wahałam się, czy zdradzić Wam znaczenie tytułu, ale doszłam jednak do wniosku, że każdy powinien odkryć je sam.

“Lawenda” to książka o kobietach dla kobiet. Myślę, że spodoba się większości tych pań, która po nią sięgnie. Bohaterką powieści jest Małgorzata i jej dzieci, jej rodzice oraz bliska przyjaciółka Ada. To powieść o kobietach, które parają się najstarszym zawodem świata, na które jednak autorka spojrzała z tej drugiej perspektywy, ich prywatności, ich marzeń i pragnień, ich wspomnień. Córy Koryntu, o których mowa, to nie zwyczajne, wyzywająco ubrane prostytutki usiłujące złapać klienta gdzieś na rogu ulicy. To eleganckie, atrakcyjne, piękne kobiety, które niczym japońskie gejsze, umilają klientom chwile w restauracji, gdzieś w mieście, a także oczywiście w alkowach ekskluzywnego domu rozkoszy, którym kieruje jego założycielka – Ada. Ich klienci to niezwykle zamożni panowie, często z zagranicy, przyjeżdżający do Polski wyłącznie po to, by spotkać się ze swoją wybranką, spędzić z nią kilka dni bądź wieczór oraz namiętną noc. Nie jest to jednak wyłącznie książka o prostytutkach, to przede wszystkim powieść o wybaczaniu, głównie sobie. Autorka pokazuje, że każdy, niezależnie od wszystkiego i niezależnie od tego, co robi lub robił w życiu, zasługuje na spełnianie marzeń swoich i swojej rodziny, zasługuje na przyszłość, na przyjaźń, miłość i w końcu – przede wszystkim – zasługuje na szczęście.

Pięknie i ujmująco pani Ewa podeszła do zamysłu powieści. Zrezygnowała ze stereotypów, jakie towarzyszą owemu tematowi i opisała na pozór luksusowe call girls, które w sercach – tak naprawdę – są zwyczajnymi kobietami, które mają takie same marzenia i pragnienia, jak wszystkie inne kobiety.

“Widzisz, my na wiele spraw i wielu ludzi patrzymy stereotypowo i nie zastanawiamy się nad tym, że to, co widzimy, może być zupełnie odmienne od tego, co moglibyśmy widzieć”.

W “Lawendzie” towarzyszymy Małgorzacie w jej życiu i codzienności oraz Adzie, która opowiada o tym, jak powstał jej dom rozkoszy i jak to się stało, że zajmuje się dzisiaj tym, a nie czymś zupełnie innym. Specjalnie do niej przyjeżdża Paweł, pisarz, który chce wszystko opisać w swojej nowej książce. O domu rozkoszy Ady słyszał, że był to swego czasu najbardziej ekskluzywny dom o tego rodzaju usługach w Trójmieście, o ile nie w całej Polsce. Ada, kobieta nie pierwszej już młodości, cofa się we wspomnieniach do lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, opowiadając mu o swoich przejściach, o wzlotach i upadkach, o sukcesach i upokorzeniach, o śmiechu i łzach. Paweł, który dotąd myślał, że sporządzi po prostu dokument o prostytutkach w Trójmieście, odkrywa nagle, że będzie to powieść przesycona emocjami, wspomnieniami płynącymi prosto z serca, pachnąca morzem, przygodą, miłością i pięknem. Tak! Pięknem. Zdumiony i coraz bardziej zafascynowany opowieścią Ady, zaczyna traktować ją jak kogoś bardzo bliskiego, przyjaciółkę, matkę.

“(…) mówił, że jestem jak wiosna. To jego ulubiona pora roku, która swym nadejściem przyniosła mu tyle radości i rozkoszy, jaką mogą dać tylko ciepłe, wiosenne promienie słońca”.

Całość napisana jest przystępnym językiem, z zachowaniem takiej rytmiki zdań, że czytając, wzrok ślizga się lekko po słowach i bez problemu i wysiłku przewracamy kartkę za kartką. Pani Ewa pisze prosto, ale mimo tej prostoty, wszędzie widać charakterystyczny poetycki język, dzięki któremu mnie książka wciągnęła od pierwszego rozdziału. Już po pierwszych stronach i stylu autorki wiedziałam, że to książka dla mnie i że na pewno mi się spodoba. Nie ma tu porywającej akcji, ale nie sposób się oderwać od teraźniejszości Małgorzaty i wspomnień Ady. Potoczność dialogów przydaje autentyczności czytanej historii, a opisy pozwalają oderwać się od codzienności i zapomnieć się na chwilę w wyimaginowanym świecie książki:

“Wyszli na zewnątrz i ciepłe promienie słońca delikatnie popieściły jej szarą, zmęczoną życiem i chorobą twarz. Z ciekawością dziecka zaczęła rozglądać się wokół i chłonąć wzrokiem każdy szczegół (…). Spokojny szum morza i krzyki mew oderwały ich od smutnej rzeczywistości, jaką była choroba. Podjechali na wzniesienie i ustawili wózek naprzeciw wody. Kobieta z zachwytem wpatrywała się w błękitne fale i uśmiechała się”.

A tak, bo nie wspomniałam, że jest to też historia skrzywdzonej przed laty córki, zranionej przez własnych rodziców i rodziców, którzy się na tej córce zawiedli. To walka z chorobą i smutkiem, próba odzyskania zaufania córki i miłości rodziców, próba ułożenia sobie życia na nowo i pogodzenia się z tym, co już się wydarzyło oraz z tym, co niechybnie musi nadejść.

Żeby nie było tak mocno kolorowo, w książce znalazłam dwa błędy ortograficzne i parę nieznaczących literówek. Uważam też, że wszelkie zwroty anglojęzyczne powinny być tłumaczone. Być może wielu osobom nie sprawią one trudności, ale jednak jest to polska książka polskiej autorki, której akcja rozgrywa się w Polsce i to tłumaczenie powinno się gdzieś tam na dole kolejnych stron znaleźć.

A mówiąc już o akcji i jej miejscu. Akcja toczy się w Trójmieście, głównie w Gdyni, co dla mnie, od dwunastu lat mieszkanki Gdańska, jest dodatkowym atutem. Lubiłam wraz z bohaterką i jej dziećmi spacerować po Bulwarze, w stronę portu czy też ulicą Świętojańską.

I jeszcze jedno ważne przesłanie. Małgorzata, choć zamożna, elegancko ubrana, piękna, atrakcyjna i wzbudzająca u płci przeciwnej pożądanie oraz zachwyt, nie jest szczęśliwa. Chciałaby żyć inaczej, chciałaby móc poświęcić się tym, których kocha najbardziej, swoim dzieciom, chciałaby wybaczyć samej sobie błędy przeszłości. Marzy o tym, by zapomnieć o przykrościach, jakie ją spotkały. Tylko czy na to zasługuje? Czy jest godna miłości? Czy jest warta zaufania? Cóż… Być może ona sama nie jest tego do końca pewna, ale książka wyraźnie pokazuje, że każdy – naprawdę, bez wyjątku, każdy – zasługuje na taką szansę.

“To tak jak z kwiatami, jedne muszą zwiędnąć, aby na wiosnę znów cieszyć oczy ludzi swoją dostojnością i pięknem, a inne cały rok stoją niewzruszone w donicy, zastępując piękno kwiatów bujną zielenią”.

Książkę polecam wszystkim kobietom, w każdym wieku, młodym i starszym, choć może i mężczyźni zechcą poznać losy Małgorzaty i przeszłość Ady. A ja z chęcią sięgnę po inne książki pani Ewy, ponieważ ujęła mnie ona ciepłem, elegancką prostotą i wewnętrznym blaskiem. Dziękuję.

 

* wszystkie cytaty pochodzą z książki
** za powieść bardzo dziękuję autorce, pani Ewie

Copyright © 2024. Powered by WordPress & Romangie Theme.