Tag Archives: Czarna Owca

“Zapach śmierci” Simon Beckett

Są dwaj autorzy, na których książki czekam zawsze z ogromną niecierpliwością. Jednym z nich jest Chris Carter, drugim: Simon Beckett. Przeczytałam każdą powieść, jaka tych właśnie autorów ukazała się na polskim rynku.

“Zapach śmierci” to najnowsza powieść Simona Becketta, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarna Owca. Jest to kontynuacja losów antropologa sądowego, Davida Huntera.

Szósty tom serii ani trochę nie odbiega klimatem od poprzednich, trzyma w napięciu od pierwszej strony i nie pozwala oderwać się od czytania. Tym razem jednak nasz bohater nie wyjeżdża nigdzie z miasta, w którym mieszka, a rzecz dzieje się lokalnie.

W opuszczonym szpitalu zostają odnalezione zwłoki, Hunter zostaje poproszony o zbadanie kości ofiary. Szpital jest opuszczony już od bardzo dawna, a upiorne wrażenie, jakie wywiera, przydaje całej książce klimatu grozy. Plastyczność opisów Becketta to dla mnie majstersztyk. Nikt, tak jak on, nie potrafi przenieść czytelnika w miejsca akcji, ukazać otoczenia na tyle dokładnie i tak sugestywnie, że czujemy się jak w grze VR. Otaczają nas obskurne mury, popękane ściany, gruz, kurz, bród, pył, a wokół unosi się zapach zbutwiałego drewna, pleśni i słodki, niepokojący zapach śmierci…

Jak każda powieść Simona Becketta, również ta jest perfekcyjnie skonstruowana, opowiadana przez bohatera. Dbałość o szczegóły, drobiazgowość i plastyczność opisów sprawiają, że powieści Becketta czyta się jednym tchem. Trudno przerwać w połowie rozdziału, a te kończą się zawsze jakimś przełomem, przez co chcemy czytać ciągle dalej i dalej. Osobiście zawsze siadam do powieści Becketta podekscytowana i najchętniej w samotności i ciszy, by delektować się stronami, które mam przed sobą, atmosferą, niepowtarzalnością opisów i akcją, którą pcha naprzód najkrótszy nawet dialog.

str. 89 – “Nieruchoma postać w poplamionych dżinsach i bluzie leżała na wznak na gołym, zanieczyszczonym materacu. Słuszna postura ciała sugerowała płeć męską, chociaż wiedziałem, że niekoniecznie tak musiało być. Było przymocowane do łóżka dwoma szerokimi gumowymi pasami, w rodzaju tych, jakimi się unieruchamia pacjentów podczas operacji”.

Ci, którzy polubili postać głównego bohatera, Davida Huntera, na pewno się nie zawiodą, ponieważ sporo akcji dotyczy jego spraw prywatnych i odczuć na polu zarówno zawodowym, jak i osobistym.  Osobiście bardzo lubię wątki dotyczące spraw prywatnych Huntera, tego rodzaju sceny pozwalają poznać bohatera jeszcze lepiej i zbliżyć się do niego, a tym samym przeżywać z nim jego perypetie, razem z nim doświadczać lęków i frustracji. Sam klimat “Zapachu śmierci” nie jest może tak mroczny, jak w poprzednich tomach powieści o doktorze Hunterze, jednak podobnie, jak wszystkie poprzednie książki, także ta ma w sobie to “coś” i także tę czyta się szybko i przyjemnie. “Zapach śmierci” to ponad 420 stron bardzo dobrze poprowadzonej akcji, świetnie i trafnie opisanych bohaterów i interesująco zakrojonej intrygi kryminalnej. Doskonale sklecone wątki prowadzą nas do zaskakującego zakończenia, a wszystkie fragmenty układanki zaczynają się nagle układać w logiczną i spójną całość, a każdy z nich zaczyna do innych idealnie pasować. Bardzo to cenię u Becketta, że nigdy nie zostawia on niedokończonych spraw, wszystkie wątpliwości zostają rozwiązane, a kwestie zakończone.

Jak już pewnie dobrze wiecie – bo powtarzam to przy każdej książce Becketta – biorę go zawsze w ciemno. Nie czytam opinii w necie, nie patrzę na to, który wydawca decyduje się wydać powieść na polski rynek, nie przeglądam blurbów. Po prostu wiem, że każda książka tego autora jest dla mnie i z całą pewnością mnie nie zawiedzie. Niewielu jest takich pisarzy, Simon Beckett do nich właśnie należy i zawsze żałuję, że jego książki pojawiają się na polskim rynku tak rzadko.

“Zapach śmierci” to pozycja dla wszystkich, którzy lubują się w thrillerach, sekretach i zagadkach i oczywiście dla każdego, kto niecierpliwie czekał na kolejny tom perypetii doktora Huntera. To świetna, wciągająca, trzymająca w napięciu książka, którą z czystym sumieniem bardzo gorąco polecam.

*cytat pochodzi z książki

“Jej wszystkie śmierci” Marta Zaborowska

Marta Zaborowska to jedna z tych polskich autorek, które mają ogromny talent do tworzenia wciągających historii. Po lekturze jej poprzednich książek wiem, że warto po nie sięgać, stąd w moich rękach najnowsza powieść autorki.

Erwin Cis mieszka na stałe w Hamburgu. Od przeszłości odciął się niemal zupełnie, w Niemczech się ożenił, urodził mu się syn, a on sam prowadzi nieźle prosperującą firmę. Czy jest szczęśliwy? Chyba nie do końca, ale na razie nic nie zmienia. Jednak pewnego dnia odbiera telefon od mecenasa Nawrockiego, którego do odnalezienia Cisa zobowiązała jego dawna ukochana, Izabela. I w tym momencie życie Erwina robi nieoczekiwany zwrot. Erwin jedzie do Polski i spotyka się z prawnikiem, który przekazuje mu przesyłkę od Izabeli i informuje go o jej śmierci. Zszokowany Erwin postanawia spróbować rozwiązać zagadkę ostatnich dni Izabeli.

Izabela była dla Erwina kimś bardzo ważnym, co tu się oszukiwać, była tą jedyną… Dlaczego się rozstali? Co zmusiło Erwina do opuszczenia Polski i rozpoczęcia zupełnie nowego życia? Jakie sekrety wyjdą na jaw podczas jego prywatnego śledztwa?

“Jej wszystkie śmierci” to mistrzowsko poprowadzona intryga kryminalna, która wciąga czytelnika już od pierwszych zdań. Akcja nie pędzi wprawdzie na łeb na szyję, ale dość dynamicznie podąża naprzód swoim własnym tempem. W miarę jak poznajemy Erwina i jego przeszłość, a na jaw wychodzą skrywane całymi latami sekrety, my – jako czytelnicy – zatracamy się w akcji coraz bardziej i mocniej.

Marta Zaborowska jest mistrzynią budowania napięcia krok po kroku, powolutku i stopniowo. I robi w taki sposób, że w pewnej chwili stwierdzamy, iż od czytania naprawdę bardzo ciężko jest się oderwać. Lekkie pióro, prosty język i autentyczne postacie sprawiają, że powieść czyta się szybko i bardzo przyjemnie. Ani razu nie miałam poczucia przegadania, żaden rozdział nie nużył, a trzeba przyznać, że książka wcale nie jest taka cienka, liczy sobie przeszło 430 stron.

str. 65 – “Jechał na oślep. Wiatr przybrał na sile i zmieszał się z siekącym deszczem. Dopiero gdy biegnący przez pasy przechodzień oparł się o przednie koło jego motocykla, wcisnął hamulec. Pieszy kopnął oponę i rozmasował bolące udo. Erwin patrzył, jak postać przechodnia oddala się ulicą, ale nie czuł ulgi. Wszystko było mu obojętne”.

Nie sposób powstrzymać się przed dywagowaniem, co się wydarzyło, dlaczego wszystko poukładało się tak, a nie inaczej i co takiego doprowadziło do rozstania Erwina z Izabelą. Przecież byli tak bardzo w sobie zakochani… Erwin nie potrafi zapomnieć, nie umie tak po prostu wrócić do domu, dopóki nie wyjaśni okoliczności śmierci dawnej dziewczyny. Tymczasem Simone, żona Erwina, rusza jego śladem i nie jest zachwycona poczynaniami męża…

Świetnie skonstruowana historia nie pozwala o sobie zapomnieć, a sekrety i tajemnice, które w miarę upływu czasu i śledztwa Erwina wydostają się na światło dzienne, zaskakują nie tylko głównego bohatera, ale i nas. Czy Erwinowi uda się rozwiązać zagadkę śmierci Izabeli?

str. 192 – “Ktoś chodził za drzwiami sąsiedniego mieszkania. Kroki były męskie, stanowcze. Podeszwy butów musiały być twarde, gdyż każde stąpnięcie odbijało się echem po podłodze z kiepskiej jakości paneli”.

Niezaprzeczalnie największym plusem powieści jest jej klimat. W tle każdej sceny, gdzieś głęboko, czai się coś, co nie pozwala nam się uspokoić. Mam wrażenie, że nawet w chwilach, gdy bohater robi zwyczajne rzeczy, jak choćby śniadanie czy herbata, wcale tak do końca nie wiadomo, czy nie wydarzy się coś, co nas zupełnie zaskoczy. Książka przez cały czas trzyma w napięciu i z całą pewnością jest to najlepsza, jak dotąd, książka Marty Zaborowskiej, jaką czytałam. Polecam wszystkim fanom thrillera i kryminału, w szczególności miłośnikom polskiej literatury współczesnej, która – jak widać na przykładzie powieści “Jej wszystkie śmierci” – w niczym nie ustępuje swoim zagranicznym odpowiednikom.

Za książkę bardzo dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca.

*cytaty pochodzą z książki

“Zimne ognie” Simon Beckett

Po serii z doktorem Hunterem, zapoczątkowanej przez “Chemię śmierci” oraz “Ranach kamieni”, niezwiązanych żadnym cyklem, wiedziałam już, że wezmę w ciemno każdą książkę Becketta. I wcale nie musi to być thriller, bo po prostu odpowiada mi styl pisania autora, prawdziwy, dosadny, niezwykle plastyczny.

“Zimne ognie” ukazały się już w roku 1997, ale później autor zredagował powieść na nowo i wydał w formie takiej, jaką możemy czytać dzięki Wydawnictwu Czarna Owca.

Bohaterką książki jest Kate Powell. Kate kieruje własną agencją PR i odnosi pierwsze sukcesy. Ma paru znajomych, oddaną przyjaciółkę i byłego faceta, który czasem lubi uprzykrzać jej życie. Kate nie chce wiązać się z żadnym mężczyzną, ale bardzo chce mieć dziecko. Po przeanalizowaniu wszystkich za i przeciw, zamieszcza w paru specjalistycznych periodykach ogłoszenie, w którym poszukuje dawcy nasienia. Na ogłoszenie odpowiada psycholog kliniczny, Alex Turner. Na pierwszy rzut oka nieco nieśmiały, za to sympatyczny, miły i przystojny. Kate odnosi wrażenie, że Alex będzie idealnym kandydatem do roli ojca jej dziecka.

Ale czy na pewno?
Czy pozory rzeczywiście mylą?
A może jednak Kate powinna uwierzyć w siłę swej intuicji i zaufać nieznajomemu?

W międzyczasie w życiu Kate nie brakuje różnych zawirowań, zarówno na gruncie zawodowym, jak i prywatnym. Dziewczyna ma mnóstwo wątpliwości w związku z decyzją, jaką podjęła. Karuzela emocji, jaka jest jej udziałem, mocno komplikuje jej codzienność.

“Zimne ognie” to thriller psychologiczny, przynajmniej tak głosi okładka. Nie jestem pewna, czy można tę książkę ochrzcić mianem thrillera. Ja bym raczej powiedziała – zwłaszcza na tle poprzednich książek autora, które czytałam – że jest to powieść z dreszczykiem. No ale nie zamierzam się kłócić.

To dobra książka, która od samego początku, aż do ostatnich zdań, trzyma czytelnika w napięciu. To jest Simon Beckett, który mówiąc o szarych, przyziemnych sprawach, potrafi pisać po mistrzowsku, a wszelkim sytuacjom potrafi nadać pasującą do nich oprawę.

str. 168 – “W japońskiej restauracji z głośników płynęły subtelne dźwięki egzotycznych instrumentów strunowych. W jadalni panował półmrok, ale każdy stolik był oświetlony przez dwie grube świece, co nadawało wnętrzu wygląd świątyni. W powietrzu unosił się zapach cytryny i smażonych owoców morza”.

“Zimne ognie” nie wprowadzą czytelnika w mroczny nastrój, w którym ten się gubi i autentycznie czuje lęk, jak miało to miejsce w serii z  doktorem Hunterem. Ta książka to powieść w większej części statyczna. Jednak jest w niej coś, co nie daje jej odłożyć, coś, co nie pozwala nam o niej zapomnieć, kiedy zajmujemy się czymś innym. Jest to coś bardzo szczególnego, co mają w sobie dobre książki i co sprawia, że czytając,  za każdym razem wracamy do nich z prawdziwą radością i podekscytowaniem. I nawet kiedy autor pisał o bohaterce jedzącej śniadanie, ja czekałam na jakiś wybuch. Te krótkie zdania, ten milczący spokój, ta cisza przed burzą, nieuchronnie i ciągle zapowiadały COŚ.

Chwil z dreszczykiem tu oczywiście też nie brakuje, w końcu nie jest to powieść obyczajowa, i nazwisko autora do czegoś zobowiązuje.

str. 199 – “Kate odniosła wrażenie, jakby ciśnienie w pokoju nagle gwałtownie spadło. W uszach miała przeraźliwy pisk i widziała, że stary detektyw patrzy na nią z przejętym wyrazem twarzy”.

Prawdziwie i realistycznie nakreślone postaci, sprawiają że książkę czyta się bardzo szybko. Przyczepiłabym się do małej ilości powołanych przez Becketta do życia bohaterów, ale nie jest to absolutnie coś, co jest minusem powieści. Cudowna okładka – to ona jako pierwsza zwraca tutaj uwagę czytelnika. Kręte schody, stare deski, tajemniczy cień, nie wiemy, czyj – to wszystko buduje niesamowitą atmosferę grozy.

str. 220 – “Kiedy tego dnia wróciła do domu, w telefonie stacjonarnym migała lampka. Wyświetlacz informował o jednej nagranej wiadomości. Kate patrzyła przez chwilę na mrugające uparcie światełko i w końcu odtworzyła wiadomość. W głośniku zabrzmiał szum, ale nikt się nie odezwał. Cisza trwała kilka sekund, po których nagranie dobiegło końca. Kate puściła ją jeszcze raz, żeby lepiej się w nie wsłuchać, ale nic to nie dało. Głuchy telefon, pomyślała i usunęła wiadomość”.

Wydawnictwo Czarna Owca, jak zwykle zresztą, wydało powieść z wszelką starannością – brak w niej błędów, a tłumaczenie Piotra Kalińskiego, pozostaje bez zarzutu.

“Zimne ognie” to książka dla tych, którzy lubią te szczególne powieści, od których trudno się oderwać. Bardzo gorąco polecam.

Za książkę bardzo dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca.

*cytaty pochodzą z książki

Zapisz

“O świcie wzięłam psa i poszłam…” Kate Atkinson

Jak tylko zobaczyłam okładkę tej książki, wiedziałam że warto się nią zainteresować. No i ten niesamowicie intrygujący tytuł…

Akcja tej nietypowej powieści rozgrywa się równolegle w roku 1975 oraz w czasach współczesnych. Pewnego dnia szefowa ochrony jednego z marketów, policjantka na emeryturze, Tracy Waterhouse, widzi w tłumie kobietę z dziewczynką. Już na pierwszy rzut oka widać, że mała jest szarpana, popychana i że się boi. Tracy nie potrafi nie zareagować. Ta jedna reakcja, jedna decyzja, spontaniczna i nieprzemyślana, zmieni całe jej życie. Czy na lepsze? Czy zamiana ciepłej i raczej spokojnej posady, na życie bliskie życiu uciekiniera, to dobry wybór? Czy przehandlowanie własnego spokoju, balansowanie nad przepaścią, ryzykowanie własną wolnością, jest warte poświęcenia? Tracy podejmuje decyzję szybko, bo też okoliczności nie pozwalają jej na nic innego.

W międzyczasie, prywatny detektyw Jackson Brodie, poszukuje korzeni swojej – niegdyś adoptowanej – klientki, Hope McMaster. Kobieta chce się dowiedzieć, kim byli jej biologiczni rodzice, jak się nazywali i skąd ona sama pochodzi.

W pewnym momencie losy Jacksona i Tracy krzyżują się ze sobą.

Jednocześnie i równolegle podglądamy śledztwo policji w sprawie zabójstwa prostytutki z 1975 roku. Jest to również powrót do czasów, kiedy Tracy Waterhouse pracowała jeszcze w policji. Pamięć o tamtym dochodzeniu do dziś nie daje kobiecie spokoju. Na miejscu zbrodni bowiem znaleziono małego chłopca, który najwyraźniej przebywał ze zmarłą matką w mieszkaniu przez około trzy tygodnie. Przestraszony i głodny, całkowicie zagubiony, wydaje się być jedynym świadkiem zbrodni popełnionej na własnej matce. Czy widział mordercę? Czy widział, jak matka umierała? I czy jest w stanie wskazać winnego? Tracy usiłuje się z nim porozumieć, ale z wiadomych powodów dziecko potrzebuje teraz ciepłego posiłku i namiastki poczucia bezpieczeństwa, a nie krzyżowego ognia pytań. Po latach Tracy nadal nie zna jeszcze wielu odpowiedzi na ówczesne pytania o chłopca i tamte wydarzenia.

Jackson tymczasem podąża ślepymi tropami i wciąż nie może natrafić na żaden ślad dawnego życia swojej klientki.

str. 181 – “Jackson mógłby przysiąc, że trzyma w ręku zdjęcie młodej Hope McMaster. Odwrócił je. Nic. Żadnego nazwiska ani daty, chociaż instynkt mówił mu, że się nie myli. Było to przemożne, wypływające z głębi trzewi uczucie, które pamiętał z czasów służby w policji – reakcja psa na kość, detektywa na wiarygodny trop”.

Jakby tego było mało, gdy tylko trafia na coś, co mogłoby pokazać mu kierunek, trop, natychmiast trafia na przeszkody, na mur nie do przebicia. Brodie jednak to uparty człowiek i byle co go nie złamie.

str. 369 – “Przeżył wojnę w Zatoce, Irlandię Północną i potworną katastrofę kolejową, a teraz miał zginąć jak śmieć (w rzeczy samej jak śmieć), zmiażdżony w śmieciarce”.

Za wszelką cenę Jackson usiłuje namierzyć tożsamość Hope. Czy mu się uda? I co ma wspólnego śledztwo sprzed wielu lat z przeszłością Hope McMaster? No i jaką rolę w tej sprawie odgrywa Tracy? Co łączy ją i Hope oraz zbrodnię sprzed lat?

“O świcie wzięłam psa i poszłam…” to czwarta powieść z detektywem Jacksonem Brodiem. Od razu mówię, że nie znam jeszcze poprzednich.

Dla zainteresowanych czytelników podaję kolejne tytuły, a są to: “Zagadki przeszłości”, “Przysługa” oraz “Kiedy nadejdą dobre wieści?”.

Wszystkie tomy ukazały się nakładem Wydawnictwa Czarna Owca w cyklu CZARNA SERIA. Pomimo mojej nieznajomości trzech poprzednich części o Jacksonie, nie miałam problemu z odnalezieniem się w powieści.

Nie jest to jednak książka, którą czyta się z zapartym tchem. Ale wcale nie dlatego, że jest nudna, absolutnie. To powieść dość trudna w odbiorze. Skomplikowane koligacje pomiędzy bohaterami z przeszłości i teraźniejszości, powiązania, wreszcie skoki w przeszłość – bliższą i dalszą – wcale tego odbioru nie ułatwiają. Na początku książki mamy wiele scen, które mogą nam się wydać zbędne. Następuje chaos myślowy i chwilami się gubiłam. Wierzcie mi jednak, że bez tego by się zwyczajnie nie dało. Tego rodzaju zabiegi były tu bardzo potrzebne i raczej nie można było ich uniknąć. Czasem, by zrozumieć powody, postępowanie tego czy tamtego bohatera, musimy poznać jego przeszłość oraz wydarzenia, które miały wówczas miejsce.

Bohaterów w “O świcie wzięłam psa i poszłam…” jest kilku. Niby na pierwszy plan wysuwają się Jackson i Tracy, ale poza nimi występuje tu kilka innych osób, bardzo istotnych dla całości akcji. Jak już wszystkich poznamy, przebrnięcie przez tych kilkanaście skomplikowanych scen, nie będzie takie trudne.

W powieści tej nie trafimy na krwawe sceny podrzynania gardeł czy obrazowego obdzierania ze skóry. Nie na tym polega mroczność tej pozycji. Atmosfera zagęszcza się w chwilach, gdy na jaw wypełzają sekrety i tajemnice z przeszłości. Autorka w bardzo klimatycznym stylu oddała lęki i obawy bohaterów.

str. 242 – “Zapukała ponownie, tym razem głośniej, bardziej oficjalnie. Żadnej odpowiedzi. Niepewnie nacisnęła klamkę i drzwi się uchyliły. W telewizyjnych thrillerach to zawsze zwiastowało kłopoty – za otwartymi drzwiami czekała zwykle niemiła niespodzianka (…)”.

W książce nie brakuje humoru, ale nie takiego, który sprawia, że śmiejemy się w głos. To humor sarkastyczny, głównie pochodzący od Jacksona. Tak samo sarkastyczny i cyniczny jak on sam.

Jedna rzecz mnie niesamowicie ujęła. Otóż, na samym początku, Jackson ratuje psa. Pies jest mały i poprzedni właściciel się nad nim znęcał, więc Brodie mu go zwyczajnie zabiera. Pies podróżuje z nim już do końca powieści, niejako prowadząc z nim śledztwo. Gdzie trzeba Jackson przemyca go w plecaku, poza tym dzieli się z nim jedzeniem, spaceruje i tak razem już wędrują w poszukiwaniu śladów Hope McMaster.

Jak na rasowy thriller przystało, czasem wpada tu bardziej drastyczny opis jakiegoś zabójstwa. I jak w wielu podobnych książkach, również tutaj głównym celem zabójcy są prostytutki.

str. 244 – “Pokój wypełniał zaduch jatki i zgnilizny. Zapach śmierci. Nawet twarde policyjne serce Tracy stanęło na ułamek sekundy”.

str. 294 – “- Najstarszy zawód świata – podkreślił Barry tonem światowca. – Odkąd istnieją kurwy, istnieją też ci, co je mordują. Zawsze tak było i będzie”.

“O świcie wzięłam psa i poszłam…” to powieść wielowątkowa. Spraw tutaj poruszanych jest naprawdę sporo. Dopiero w trakcie czytania okazuje się, że niektóre z nich zazębiają się i łączą ze sobą. I co mi się spodobało – a muszę nadmienić, że to moja pierwsza powieść Kate Atkinson – autorka ma niesamowity dar do wplatania subtelnego lęku do zwykłych scen, do niby – na pozór – sielskich obrazków. Moje dwa ulubione cytaty poniżej – nie dość, że są klimatyczne, romantyczne i piękne, to jednak gdzieś tam, pomiędzy wierszami, wkrada się ten lekki jak mgiełka lęk.

str. 357 – “Za oknami było ciemno. Tak ciemno, jak nigdy. Ilekroć Tracy wychodziła na zewnątrz i szła krótką ścieżką do furtki – a robiła to mniej więcej co godzinę, żeby kontrolować sytuację – czuła nad sobą bezmiar czarnego nieba wysypanego milionami gwiazd, które znikały, w miarę, jak nadciągała mgła. Wyobrażała sobie, że gdzieś tam w ciemności słychać oddech jeleni”.

str. 355 – “Zaczęło się ściemniać i w pewnej chwili zdarzył się cud: z półmroku, niczym z odległej mitycznej przeszłości, wyłonił się biały rogacz, młodzieniaszek. Nie żaden tam przebieraniec, tylko prawdziwe zwierzę. Biały jeleń (…). Zwierzę czuło się tu gospodarzem, przewyższało ją pod każdym względem. Książę wśród jeleni”.

Ogólnie styl pisarki spodobał mi się, a intrygująca, wciągająca historia sprawiła, że bardzo chciałam wiedzieć, jak to wszystko się skończy. Jak najprędzej chciałam poznać wszystkie sekrety i tajemnice, jakie w trakcie czytania wychodziły ciągle na jaw. Nie obyło się również bez mojego własnego, prywatnego śledztwa, kto mógł zabić, ale szczerze mówiąc, długo na to nie wpadałam. Miałam wprawdzie kilku podejrzanych, parę osób, ale nie zdecydowałam się na żadnego z nich i po prostu czekałam, co też wymyśliła autorka.

Jak na książkę wydaną przez Wydawnictwo Czarna Owca “O świcie (…)” pozbawiona jest błędów, literówek i wszelkich innych tego typu uchybień. Intrygująca okładka zachęca do zdjęcia powieści z półki. Opis z tyłu okładki nie zdradza zbyt wiele, ale zasiewa ziarno ciekawości, niepewności, tego czegoś, co sprawia, że decydujemy się daną książkę przeczytać.

Powieść polecam fanom powieści kryminalnych, thrillerów i sensacji, a także wszystkim tym, którzy lubią rozwiązania wszelkich zagadek szukać w przeszłości.

Za książkę bardzo dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca.

 

*cytaty pochodzą z książki

“Gwiazdozbiór” Marta Zaborowska

Po poprzedniej książce autorki, którą miałam przyjemność przeczytać (“Uśpienie”, moja recenzja: http://marta.kolonia.gda.pl/connieblog/?p=2157), po “Gwiazdozbiór” sięgnęłam z niemałymi oczekiwaniami. Spodziewałam się dobrej lektury, thrillera trzymającego w napięciu i miałam nadzieję, że taki właśnie będzie “Gwiazdozbiór”. Nie zawiodłam się. To świetnie skonstruowana powieść, której akcja rozpisana jest na blisko pięciuset stronach i która trzyma czytelnika w napięciu od pierwszej do ostatniej strony.

“Gwiazdozbiór” to już trzeci tom perypetii policjantki Julii Krawiec. Wprawdzie przeoczyłam na razie drugą część (“Rajskie ptaki”), ale nie stanowiło to dla mnie żadnego problemu podczas lektury.

Tym razem Julia tropi zabójcę dzieci ze szkoły talentów. Pierwszą ofiarą jest chłopiec, pianista, którego zwłoki zostają porzucone w pobliżu szkoły. Kilkanaście dni później ginie kolejne dziecko, a już wkrótce policja odkrywa, że morderca wybiera te dzieci, które są w jakiś sposób niepełnosprawne. Tymczasem do Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie dociera tajemnicza przesyłka, a w niej rysunki przedstawiające ciała zamordowanych dzieci. To, jak wyglądają rysunki, jednoznacznie wskazuje na fakt, iż ich autor był przy zwłokach. Jest więc albo mordercą, albo jego wspólnikiem, ewentualnie obserwatorem zbrodni.

str. 348 – “Do kolejnego zabójstwa ma dojść już niedługo. Zostało jej niecałe sto dwadzieścia godzin na powstrzymanie szaleńca, który zabija co dwanaście dni. Czwarte dziecko ma zginąć dwudziestego czwartego grudnia”.

Julia mobilizuje wszystkie możliwe siły, by odnaleźć zabójcę dzieci. Niestety czas nagli, dzieci giną i każda, godzina, która może przybliżyć Julię i jej kolegów do rozwikłania zagadki oraz do namierzenia mordercy, jest na wagę złota. Zwłaszcza kiedy ma się moc problemów osobistych i jest się samotną matką ze sprawami sądowymi na karku i niepewną przyszłością.

str. 264 – ” – Cienka jest granica dzieląca życie i śmierć”.

Wątek osobisty w “Gwiazdozbiorze” jest mocno rozbudowany. Dzięki temu możemy wczuć się w sytuację głównych bohaterów. Poznajemy tu prywatne życie nie tylko Julii Krawiec, ale również innych pobocznych postaci, choć z pewnością w mniejszym stopniu. Osobiście chętnie czytałam o tym, co dzieje się w życiu Julii, o jej związku, układach z matką i wątpliwościach dotyczących przyszłości. W jej życiu bowiem pojawia się szansa przeniesienia do Warszawy i praca w stolicy, o czym Julia marzy już od dawna.

Powieść utrzymana jest w stylu dobrego thrillera, choć wcale nie jest jakoś wybitnie krwawa. Za to logiczna, zagadkowa, ciekawa i chwilami bardzo mroczna. Jeśli mam porównać “Gwiazdozbiór” do pierwszej książki Marty Zaborowskiej (“Uśpienie”), to “Gwiazdozbiór” wciągnął mnie bardziej, lepiej mi się go czytało, uważam, że jest sprawniej napisany. Jak i poprzednio, także i tutaj królują krótsze podrozdziały, dzięki czemu akcja nie jest rozwleczona, posuwa się szybko i płynnie, a czytelnik stale pozostaje w jej centrum. Powieść nie daje o sobie zapomnieć, trudno się od niej oderwać i ciężko odłożyć na półkę.

Autorka prezentuje bardzo dobry warsztat pisarski, przyjemne w odbiorze pióro, nieźle nakreślonych bohaterów. Pojawiło się tu kilka mniejszych niedomówień, ale raczej nieistotnych dla całości, natomiast wątki służbowe i prywatne mocno się przeplatają, wpływając na siebie i nie dając się rozdzielić. Toczą się one w powieści stale równolegle i przeważnie często zależą od siebie nawzajem.

str. 338 – “Zaczęła biec. Najpierw niezbyt szybko, jakby nie była do końca pewna, czy dobrze robi. Z każdym przebytym metrem biegła coraz szybciej. Dawno nie czuła się tak lekko, jakby niewidzialna siła pchała ją, dodając skrzydeł. Jeszcze tylko parę przecznic i będzie na miejscu. Musi to z siebie wyrzucić, inaczej zwariuje. Niech to wszystko wreszcie się skończy…”.

Nie rozumiałam pewnych decyzji Julii, nie pojmowałam pewnych zachowań w niektórych sytuacjach, ale polubiłam ją, choć nie jeden raz udało jej się mnie zirytować. To ciekawa, autentyczna postać, mająca wiele zalet, ale również mnóstwo wad. Mam wrażenie, że chwilami nie może zdecydować, co tak naprawdę jest w jej życiu dla niej samej najważniejsze i jakie właściwie ma priorytety.

Jest jeszcze Artur, ordynator kliniki, którego wraz z Julią poznaliśmy już w książce “Uśpienie”. Wydają się oni być dla siebie stworzeni, ale czy w obliczu tego, co się właśnie dzieje, ich związek ma szansę przetrwać? Czy na pewno chcą od życia tego samego? Czy będą w stanie stawić wspólnie czoła problemom i zmianom w życiu?

Wydanie “Gwiazdozbioru”, jak to zazwyczaj w Wydawnictwie Czarna Owca bywa, pozostaje bez zarzutu. Nie znalazłam żadnych błędów, ani interpunkcyjnych, ani żadnych innych, nie było też literówek. Jest za to intrygująca okładka i idealny do czytania druk.

Książka ma, w moim przeświadczeniu, jedną wadę. Kompletnie nie spodobało mi się zakończenie. I to nie to związane z ujęciem zabójcy i sprawami policji, ale to dotyczące życia Julii, prywatne. Jeszcze tego nie przetrawiłam, dlatego o tym piszę. I dlatego też czekam niecierpliwie na dalszy ciąg.

“Gwiazdozbiór” to bardzo dobra powieść, thriller w świetnym wydaniu. W dodatku pióra polskiej autorki. Marta Zaborowska po raz kolejny udowadnia, że Polacy również potrafią pisać i to takie właśnie książki, od których naprawdę trudno się oderwać.

Polecam miłośnikom thrillera i kryminału oraz wszystkim tym, którzy lubią czytać dobre, trzymające w napięciu lektury.

Za możliwość przeczytania książki bardzo dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca.

*cytaty pochodzą z książki

Copyright © 2024. Powered by WordPress & Romangie Theme.