Gdzieś pod koniec mojej wydawniczej przygody z WFW, w chwili kiedy już prace redakcyjne były zakończone i ważyły się losy blurba na okładce, dowiedziałam się od działu zajmującego się promocją, że czekamy jeszcze na patronów, ponieważ to bardzo dobrze, kiedy książka ich ma. W porządku, pomyślałam, poprzednia książka ich nie miała, to może warto spróbować czegoś nowego. Poszukiwanie patronów opóźniło ukazanie się książki na rynku wydawniczym o całe pięć tygodni. Dowiedziałam się też, że osoba prowadząca fanpage wydawnictwa, czy raczej firmy wydawniczej (bo taka jest różnica pomiędzy tradycyjnym wydawnictwem a firmą, która wydaje książki z partycypowaniem autora w kosztach), uczestniczy w promocji. Jak miało to wyglądać? Miałam dostawać materiały promocyjne do zamieszczania na swoim profilu autorskim. Od wydania książki minęły cztery miesiące, do dziś nie otrzymałam nic. Cóż, wygląda na to, że takich materiałów w ogóle nie było. Pewnie nikt nie zadał sobie trudu zrobienia na szybko choćby plakatu.
Poinformowano mnie również, że fanpage firmy wydawniczej obserwuje profile autorskie autorów. Cóż, możliwe, bo jeden raz zdarzyło się, że udostępnił moje zdjęcie egzemplarzy autorskich.
Wysłałam do nich informację o promocji książki w akcji Polacy Nie Gęsi i Swoich Autorów Mają (PNGiSAM) – lakonicznie podziękowano mi za informację. Zwłaszcza że wcześniej pytano mnie o jakieś ewentualne możliwości promocji. Napomknęłam też o tym, że patroni książki mają swoje profile na FB (dość tłumnie odwiedzane) i mogli słówko o promocji zamieścić – do niczego to przecież nie zobowiązuje. Tymczasem patroni ograniczyli się wyłącznie do zamieszczenia artykułu na stronie www w dziale o książkach, do których normalny, szary Kowalski nawet by nie dotarł, bo klikanie kilkanaście razy, by ów artykuł znaleźć, jest co najmniej niewygodne i zabawne (akurat w tym mam doświadczenie, jestem redaktorem naczelnym niedużego portalu i wiem, że użytkownicy rzadko kiedy grzebią gdzieś tam w głębi strony). Artykuły były tak głęboko zakopane, że nawet ja – a jestem starym wyjadaczem internetowym, od ponad dziesięciu lat pracującym prawie wyłącznie na łamach Internetu – miałam problem, by je odszukać. Pomijając już to, że ja o nich wiedziałam, a przysłowiowy Kowalski nie miał i nadal pewnie nie ma zielonego pojęcia o ich istnieniu. Nie wiem niestety, czy rola patrona ogranicza się wyłącznie do zamieszczenia informacji i jak najszybszym zapomnieniu o tym, że w ogóle na patronat się zgodził? Nigdy dotąd nie miałam z patronatami do czynienia, więc może tak to wszędzie wygląda, ale przecież widuję inne informacje o patronatach i patronach i z całą pewnością nie wygląda to tak, jak wyglądało u mnie. Patroni umieszczają informację o patronatach w widocznych miejscach, piszą o nich, wspominają tu i tam, po prostu reklamują – promują. W moim przypadku to tylko znaczki na okładce książki, które reklamują portale patronujące książce i będą je reklamowały tak długo, jak długo książka będzie w obiegu, ale w drugą stronę to już właściwie nie działa i nigdy nie działało. Większą reklamę i większą promocję robią mi recenzenci, blogerzy i ostatni numer Fanbooka. No i przyjaciele, dzięki którym info o książce pojawiło się na przykład w magazynie “Świat Seriali” i “TeleTydzień”.
No i oczywiście akcja Polacy Nie Gęsi i Swoich Autorów Mają, dzięki której o książce w pewnym momencie i gdzieś tam zrobiło się głośno. Dzięki akcji znaleźli się recenzenci, chętni do przeczytania, podzielenia się uwagami, zrecenzowania, dodania opinii na łamach FB i w portalach maści Lubimy Czytać.
Od mniej więcej maja w Internecie pojawiło się sporo pozytywnych recenzji książki “Goniąc cienie”, głównie właśnie blogerów i recenzentów, których pozyskałam w akcji promocyjnej PNGiSAM oraz takich, którzy sami się do mnie odezwali, niezwiązani z akcją. Również tych, którzy czytali moje poprzednie książki i chcieli po prostu poznać następną. Skoro dział promocji miał obserwować mój autorski profil na FB, to musiał się natknąć choćby na jedną z takich recenzji, bo publikowałam i nadal publikuję wszystkie pozytywne (w ramach dalszej promocji), ale niejednokrotnie udostępniałam również te bardziej negatywne wierząc, że każda książka znajdzie swojego odbiorcę. Tymczasem firma wydawnicza nawet żadnego takiego wpisu nie “lajknęła”, o opublikowaniu takowej na swojej stronie, już nie wspominając. Rozumiem, że firmowa witryna www zobowiązuje i może nie jest mile widziane wpisywanie na niej wszystkiego, co tylko wpadnie w ręce, w porządku, ale FB? Widuję przecież odsyłacze do recenzji innych autorów, czasem widuję jakieś wpisy o recenzjach do innych książek. Prawda jest taka, że bez promocji nie ma książek – chyba że ktoś ma już wyrobione nazwisko i publikuje od wielu lat, ma już rzeszę własnych fanów, którzy niecierpliwie czekają na kolejne powieści.
Firma wydawnicza u siebie na stronie nie określiła nawet gatunku książki (o czym pisałam jakiś czas temu) i stąd książka jest błędnie postrzegana jako kryminał, a nie powieść sensacyjna. Nie jest to jakiś karygodny błąd oczywiście, ale każdy czytacz chciałby wiedzieć, do jakiego gatunku należy książka, którą chciałby kupić. Nie zawsze sama zwięzła recenzja wystarczy. A kryminał to kryminał: morderstwo, śledztwo, dochodzenie – tego u mnie nie ma.
Szkoda wielka. Mam jeszcze trzy książki, które chcę opublikować, ale tym razem pertraktuję już z wydawnictwem i agentem, a nie firmą wydawniczą. Bo jednak na promocję nie można u tych drugich liczyć. A już zupełnie nie wspominam o dystrybucji wyłącznie kanałami internetowymi. Moją pierwszą książkę (choć nie była zbyt udanym debiutem), można było kupić w większości stacjonarnych księgarni. Znalazłam ją nawet w maleńkiej księgarence w Kołobrzegu, z dala od dużych skupisk ludzkich, w zapomnianej, małej uliczce. Tak więc wszelkim firmom typu self publishing mówię koniec.
Wracając jeszcze do tematu: drobna promocja (nie wymagam przecież nie wiadomo jakich nakładów finansowych ani żmudnej pracy ze strony firmy wydawniczej), polegająca na zamieszczeniu tu i ówdzie pozytywnych recenzji książki, na stronie www, czy też na profilu fejsbukowym albo u tych szumnych patronów, pomogłaby zarówno książce, jak i jej sprzedaży. Zawsze sądziłam, że także firmie wydawniczej zależy na większej sprzedaży. Tymczasem drugi raz z usług takowej skorzystałam i drugi raz się zawiodłam. Jest w tym jednak prawda, że firma już na książce zarobiła to, co wpłacił autor, a reszta, cóż, niewiele ich po prostu obchodzi. A jeśli chodzi o patronów, to chyba nigdy więcej, jeśli to tak ma wyglądać. W chwili obecnej, choć od ukazania się książki na rynku wydawniczym upłynęły cztery miesiące, założę się, że informacji o książce już próżno na stronach patronów szukać. A może powinnam słowo “patroni” pisać w cudzysłowie, bo tak naprawdę nie są to prawdziwe patronaty?
Zwięzłą i bardzo skróconą wersję tego posta wysłałam do działu promocji w firmie wydawniczej, w której wydałam książkę. Jeśli mam być szczera, nie bardzo mnie interesuje, co i czy w ogóle odpowiedzą. Nie wysłałam tego po to, by odpowiadali, bo właściwie nie jest to żadne pytanie. Po prostu stwierdziłam fakt i napisałam, jak to wygląda z mojego punktu widzenia.