Tag Archives: Zysk i S-ka

“Zombie.pl” Robert Cichowlas, Łukasz Radecki

Każdy chyba, przynajmniej raz w życiu, oglądał film o zombie. Każdy też mniej więcej wie, jak zombie wygląda, jak się zachowuje i co jest jego celem. Noce żywych trupów i inne tego typu produkcje, całkiem obrazowo zaznajomiły nas z zombiakami. Podobnie gry komputerowe, zwłaszcza seria “Resident Evil”, w której mamy do czynienia z uwolnionym z korporacji Umbrella wirusem i hordami zombie w mieście. A książki o zombie? Znacie? A ile znacie takich, których akcja osadzona jest w Polsce? Osobiście znam “Infekcję” Andrzeja Wardziaka (http://marta.kolonia.gda.pl/connieblog/?p=1698), której akcja toczyła się w Warszawie, no i teraz znam “Zombie.pl”.

Ciekawy tytuł? Na pewno wiele mówi.

Akcja książki rozpoczyna się w Gdańsku, w Brzeźnie, tuż przy plaży, gdzie dwóch partnerów w interesach – a prywatnie również dobrych kumpli – świętuje otwarcie swojej kolejnej restauracji.

Karol Szymkowiak, bo to on jest głównym bohaterem powieści, przesadza tego wieczoru z alkoholem i budzi się rano w hotelowym pokoju z potwornym bólem głowy i złymi przeczuciami. Wokół panuje nietypowa – jak na środek plażowego sezonu – cisza. Kiedy Karol trafia na zmasakrowane resztki swego kumpla, a potem zauważa nietypowe zachowanie postaci krążących wokół samochodów na ulicy, domyśla się, że stało się coś okropnego. Ma wprawdzie nadzieję, że to tylko zły sen, ale pierwsze napotkane zombie skutecznie utwierdzają go w przekonaniu, że to wszystko dzieje się naprawdę. Później Szymkowiak zastanawia się tylko, czy zombie opanowały Gdańsk i okoliczne miasteczka, czy też całą Polskę, a może nawet cały świat? Nie działają telefony, ani transport, więc możliwość jakiegokolwiek kontaktu ze światem zmalała praktycznie do zera. Karol wie już, że jedyną szansą na ratunek jest ucieczka. Dokąd? Dokądkolwiek, byle dalej od zombiaków. Karol za wszelką cenę chce się dostać do Poznania, gdzie zostawił żonę i synka.

Akcja książki rozpoczyna się w Gdańsku i przyznaję, że to był główny powód, dla którego bardzo chciałam ją przeczytać. Ucieczka książkowych postaci ulicami, które znam, na których czasem bywam i które potrafię umiejscowić topograficznie, to nie lada doświadczenie. Później bohaterowie przenoszą się do Malborka i okolic zamku krzyżackiego, które też znam, więc jeśli chodzi o samo tło wszystkiego, co się w powieści działo, to książkę czytało mi się świetnie.

“Zombie.pl” to lektura dla tych, którzy lubią dynamiczną, pełną nagłych zwrotów akcję. Nie brakowało tu zaskakujących scen, których zupełnie się nie spodziewałam i dzięki którym książka wciągała coraz mocniej i bardziej. Oczywiście, jak na powieść o zombie przystało, pełno w niej krwawych opisów i to opisów dość drobiazgowych, nieźle działających na wyobraźnię czytelnika:

str. 112 – “(…) dolna część ciała nieszczęśnika została po prostu zgnieciona i się oderwała. Mimo że nogi i miednica odpadły, a wnętrzności wylewały się z korpusu niczym spaghetti ze słoika, zombie dalej bezmyślnie stukał w szybę, zupełnie nieświadom tego, co się z nim dzieje”.

Karol, biznesmen, kompletnie nienawykły do rozwiązywania problemów w sposób siłowy, ma z początku kłopot z atakowaniem zombiaków. Wprawdzie usiłuje przekonać samego siebie, że to już nie są ludzie, jednak pozbawienie zombie głowy, nadal wydaje mu się dalece niemoralne i zwyczajnie niemożliwe. Dopiero później, kiedy przychodzi mu walczyć o własne życie i o bezpieczeństwo kompanów, jest gotów pogwałcić kilka własnych zasad i nagiąć reguły, których w innych okolicznościach nigdy by nie nagiął. Bo kiedy przychodzi taki moment, że człowiek jest zdolny złamać niemal wszystkie swoje zasady i posunąć się do czynów co najmniej strasznych, wówczas najbardziej tym przerażony jest on sam.

str. 81 – “W ciągu zaledwie kilku godzin, od kiedy obudził się skacowany w hotelu, stracił ogromnie dużo empatii. Wciąż przeżywał brutalną śmierć dziewczyny, ale dlatego, że obawiał się o swoją żonę i syna. Fakt, że zginęła w zasadzie obca mu osoba, nic dla niego nie znaczył.
I zaczynało go to przerażać”.

“Zombie.pl” to książka, która wciągnie Was mocno i nie pozwoli się odłożyć, dopóki nie dotrzecie do końca. Nie ma tu zbędnych scen, opisów, przegadania, nie ma bezsensownego zagłębiania się w prywatne życie każdego z bohaterów – tutaj naprawdę brakuje na to czasu, a pełna napięcia akcja zaczyna się już w okolicach trzydziestej strony i nie zwalnia aż do końca.

Zawsze zastanawiałam się, jak autorzy razem piszą jedną książkę. Czy jest to wspólna burza mózgów, czy może każdy działa na swoim podwórku? Albo każdy pisze własne rozdziały? Jakkolwiek to nie wyglądało, w powieści kompletnie nie widać, że pracowało nad nią dwóch pisarzy. Tekst jest dopracowany i jednolity, nie ma w nim scen, które różniłyby się jakoś od innych i po których byłoby widać dwa odmienne style. Jak też przystało na książkę wydaną przez Wydawnictwo Zysk i S-KA, w powieści nie ma błędów, literówek, ani innych tego rodzaju chochlików. Do tego wygodna czcionka, no i ta niepokojąco trafna, makabryczna okładka, zaprojektowana przez Mariusza Kulę. Lekkie pióro autorów i specyficzne poczucie humoru czynią z tej książki idealną lekturę na weekend czy na kilka wolnych wieczorów.

Trudno mi też nie wspomnieć tutaj szerzej o tym, że początek książki, gdy Karol wędruje ulicami Gdańska w poszukiwaniu ocalałych z masakry ludzi, choć właściwie lepiej będzie powiedzieć: przemyka się ulicami, do złudzenia przypominał mi początek wspomnianej już gry komputerowej z 1998 roku pt.: “Resident Evil 2”. Tam też musimy uciec zombiakom i ulicami Racoon City dotrzeć do posterunku policji. Karol również dociera na posterunek i w tym miejscu podobieństwa się kończą, za to sympatia zostaje, zwłaszcza że wspomniana gra była bardzo, ale to bardzo grywalna.

Jeśli więc lubicie filmy o zombie, a także książki o dynamicznej, pełnej zwrotów akcji, do tego z naszego rodzimego podwórka, polskich autorów, to ta książka na pewno Wam się spodoba. A dla smaczku Wam zdradzę, że Robert Cichowlas i Łukasz Radecki nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa i planują ciąg dalszy.

A na koniec przytaczam mój ulubiony cytat z “Zombie.pl”, który ma szansę stać się jednym z ulubionych cytatów z książek w ogóle:

str. 256 – “Szanuję wasze zdanie, każdy bowiem ma prawo do swoich przekonań, o ile nie przeszkadzają one innym. Religii, żadnej religii, powiadam, nie można nauczać i wprowadzać siłą czy strachem”.

Bardzo gorąco polecam.

*cytaty pochodzą z książki

“Wyspa na prerii” Wojciech Cejrowski

Czy jest w Polsce ktoś, kto nie słyszał o Wojciechu Cejrowskim? O słynnym antropologu, podróżniku, badaczu i autorze programów dokumentalnych z cyklu “Boso przez świat”. Nie sposób tak po prostu go przeoczyć i nie sposób nie mieć o nim jakiegoś zdania. Mówi wprost, nie bacząc na konsekwencje, bez skrępowania częstując swoim zdaniem każdego, kto chce słuchać, a także tych, którzy wcale nie mają takiej ochoty i zamiaru. Można się nie zgadzać z jego poglądami, często dość radykalnymi, ale nie można się nie zgodzić, że opowiadać to on potrafi. I to jak! Talent do gawędziarstwa, podszyty humorem, często cynizmem, ale i ogromną dozą dystansu do samego siebie, widać już po paru pierwszych zdaniach książki. Cejrowski bowiem potrafi się śmiać z samego siebie, co sprawia, że jako gawędziarz jest po prostu niezrównany.

“Domek na prerii – to brzmi nierealnie. A jednak – przytrafiło mi się. I może się przytrafić każdemu. Bo kimże ja wtedy byłem? Studentem, bez grosza przy duszy. Jechałem polnymi drogami przez pustkowia Arizony, sypiałem pod gołym niebem albo na tylnym siedzeniu, żywiłem się śliwkami z kaktusów, bo one były za darmo, podobnie jak kawa i prysznic na stacjach benzynowych. Bez grosza, bez celu, bez planu podróży – i czułem się jak król!”.

Po raz pierwszy “Wyspę na prerii” zobaczyłam chyba w Empiku. Zaczarowało mnie wydanie. Przepiękna okładka, skromny obrazek, piękny papier w środku, kartki stylizowane na stary, lekko już pożółkły papier, fantastyczne zdjęcia. Nie czytałam wcześniej książek Wojciecha Cejrowskiego, więc właściwie nie wiedziałam, co też książka może w sobie zawierać, ale po prostu musiałam ją mieć. Czułam, że to, co w niej znajdę, z pewnością mnie oczaruje. I nie pomyliłam się.

Czyta się tak, jakby autor siedział obok i opowiadał. Zdanie za zdaniem, strona za stroną, rozdział za rozdziałem… Cudownie. A zaczyna się po prostu od początku. Jak to się stało, że autor został właścicielem kawałka prerii, domku, który choć mocno nadgryziony zębem czasu i rdzawej, skąpej przyrody, ma duszę. Ta dusza w nim trzeszczy i jęczy, kiedy mocno wieje, milknie, kiedy milknie preria. Preria też ma duszę. Jest jak dzikie zwierzę, którego nie da się oswoić, ale z którym można żyć w niezłej komitywie, o ile zaakceptuje się jej chwiejną naturę. Bo też nigdy nie wiadomo, co cię spotka z jej strony: chwilami może być ci przychylna i przyjazna, by już za moment nasłać na ciebie dzikie pszczoły, skunksa, tornado albo dzikie zwierzę, któremu nie spodoba się twój zapach.

“Druga rzecz, która mogła błysnąć na prerii, to kieł. Kły, skoro błyszczą, znaczy, że są zaślinione i z jakiegoś powodu wyszczerzone w twoją stronę, a przecież powinny być schowane w paszczy. Na prerii nikt nie szczerzy się bez potrzeby, bo tu strasznie kurzy, a przecież nikt nie lubi chrzęszczenia piasku między zębami – niezależnie, czy to człek czy zwierz. Dlatego na prerii wszyscy mamy gęby ciasno pozamykane”.

Preria potrafi zmienić się z pięknego, choć ubogiego krajobrazu, w pełną złości żywą istotę, która swym temperamentem zaskoczy nawet najbardziej przygotowanego na jej wybuchy gniewu człowieka. Dlatego też na prerii, gdzieś tam daleko od cywilizacji, żyje się zupełnie inaczej niż nam się wydaje. Autor snuje opowieści o tym, jak to nadał własnemu domowi adres, jak ludzie w miasteczku usiłowali wypowiedzieć poprawnie jego imię (ta trudna sztuka nie udała się nikomu), o tym, jak odzyskał swoje krowy, jak usiłował zwabić na swoją ziemię kojota, jak stał się właścicielem trzech kotów: Alaski, Nebraski i Dakoty oraz o tym, z jaką łatwością został zaakceptowany przez środowisko tamtejszych ludzi. Jest w książce kilka historyjek, dzięki którym poznajemy kilkoro bohaterów, choć nie zawieramy z nimi bliższej znajomości. Jest więc listonosz, barman, mechanik, a każdy z nich zaskakuje autora swoją wiedzą o nim samym, choć właściwie nikt o nic nigdy nie pyta.

“(…) stado rzeczywiście wie o tobie WIĘCEJ NIŻ TY SAM. No bo co ty, nowy przybysz na prerii, możesz wiedzieć o tym, jak zareagujesz na nagły nalot tysięcy ptaków? Oni to wiedzą, ty nie. Czyli oni o tobie wiedzą więcej niż ty sam i to do tego stopnia, że ty nawet nie wiesz, czego nie wiesz, a oni i to wiedzą”.

Cóż, dyskretni, jak tylko można, trochę dziwni, a zarazem przyjacielscy – tacy są mieszkańcy prerii. Dla nich nie ma niemożliwego, wszystko da się zrobić, a jeszcze cię uświadomią, że na przykład zepsutą szybę od strony kierowcy lepiej wybić niż naprawić, bo naprawa wyjdzie drożej i się po prostu nie opłaci, a tutaj i tak jeździ się z szybą opuszczoną w dół, bo upał nie pozwala inaczej. Dowiesz się też, że wręcz NALEŻY mieć przed domem trawnik i to przed wejściem frontowym, a w przypadku, gdy to niemożliwe, to zawsze można przekręcić dom. Albo że jeśli mieszkaniec prerii patrzy na coś do zjedzenia i uzna, że nie da się tego czegoś przerobić na steki, to właściwie to coś jest kompletnie niezjadliwe. Lojalni jeden wobec drugiego, obserwują, co i kto gdzie kupuje, wyciągają wnioski, po czym nikomu nic nie mówiąc, dobrze wszystko zapamiętują.

“Powiedział to tak prosto, że znowu zatkało mnie ze wzruszenia. Jak bardzo lojalna wobec siebie nawzajem musi być społeczność złożona z kilku tysięcy osób, by nikt się nie wygadał przez ponad dwadzieścia lat? W jednej chwili pokochałem ich wszystkich. I zapragnąłem, by przyjęli mnie do swego grona”.

Rozdziały w książce są krótkie, a całość podzielona jest na pięć ksiąg. Czyta się szybko i ciężko odłożyć tę pozycję tak po prostu na półkę. Wojciech Cejrowski przytacza sporo historyjek, z charakterystycznym dla siebie humorem, ironizując większość zachowań społeczności, ale jednocześnie z jego słów i opowieści wszędzie wyziera ogromna sympatia dla tych ludzi, dla ich sposobu życia, dla ich dziwactw, dla skłonności do dowcipów, które nie zawsze okazywały się miłe, a w końcu dla ich lojalności, o której przed chwilą wspomniałam. A pomimo trudności, jakie napotyka w swoim domku, widać również jego sympatię dla samej prerii. I szacunek do niej.

Ujęły i oczarowały mnie opisy codzienności. Szarej czy raczej może codzienności barwy rdzy? Bo na prerii prędzej czy później wszystko przybiera preriowy odcień. Ktoś może lubi soczysto-zielone górskie przestrzenie lub daleko po horyzont ciągnące się błękitne niebo tulące się do oceanu, tutaj mamy opis suchej, wcale nie takiej urokliwej i nie oszałamiającej przyrody. Tutaj przyroda broni się przed wyginięciem wbijając pazury głęboko w suchą ziemię, by nie dać się wydrzeć czasowi i spalić doszczętnie słońcu. Być może gwałtowność i charakter prerii nie odpowiadałyby wszystkim. Pewnie znalazłoby się też wielu takich, którzy z politowaniem prychnęliby tylko widząc fascynację tym suchym kawałkiem ziemi. Być może. Ja uległam gawędziarskiemu tonowi Wojciecha Cejrowskiego i właściwie pożałowałam, że książka nie jest dwa razy dłuższa…

“Gapię się na tę moją prerię. Nad głową lazur bez śladu chmur, na wprost, jak okiem sięgnąć, siwo od traw, daleko na horyzoncie błękitne pagórki. A tu? Słyszę, że termit przeniósł się do obcasa w moich najlepszych kowbojkach (…). Czyli lazur lazurem, trawa trawą, a na prerii jak zwykle – wojna człowieka z atakami przyrody. Tak tu już jest, Tak, czyli PRZEPIĘKNIE”.

Nie pogardziłabym większą ilością zdjęć. Te, które znalazły się w “Wyspie (…)” są niesłychanie klimatyczne.

Czy książka ma jakieś minusy? Mnie zachwyciła. Z każdej strony. Od tej merytorycznej oraz wizualnej, jest cudnie wydana, samo trzymanie jej w rękach jest już przyjemne, a potem jest tylko coraz ciekawiej i coraz lepiej. Nie zauważyłam minusów. Osobiście sięgnęłam po nią, ponieważ rzecz dzieje się współcześnie w Arizonie. W stanie USA, który darzę pewnym sentymentem i o którym lubię wiedzieć więcej i więcej. Choć szczerze mówiąc – wcześniej chyba tego nie wiedziałam – teraz przeczytałabym wszystko, co wyszło spod pióra Wojciecha Cejrowskiego. Nie czytałam poprzednich publikacji i czuję, że coś straciłam – moja następna wycieczka do biblioteki skończy się z pewnością w dziale podróżniczym.

Polecam “Wyspę na prerii”, przeczytajcie. Warto. Dla ironii. Dla tego termita, który w pewnym sensie również został bohaterem tej książki, dla ludzi z Arizony, dla prerii. I dla wszechobecnego humoru autora. Wszędzie i we wszystkim.

“W pewnej chwili poszedłem zdjąć drzwi od wychodka, żeby mi go nie przewróciło. To była dość krótka operacja i zupełnie niepotrzebnie zabierałem śrubokręt. Kiedy tylko otworzyłem drzwi, wiatr je wyrwał z zawiasów i odłożył na bok (…). Papier toaletowy przez chwilę rozwijał się malowniczo długą wstęgą. Potem odleciał w ciemność”.

 

*wszystkie cytaty pochodzą z książki

“Bridget Jones. Szalejąc za facetem” Helen Fielding

Znacie dwie poprzednie książki o perypetiach Bridget Jones? Większość z Was na pewno zna. Osobiście lubię wracać do “Dziennika Bridget Jones” – zawsze mnie ta książka bawi i pozwala się zrelaksować. To jedna z moich ulubionych książek na podróż, do autobusu, do pociągu, do szpitala. Dlatego też sięgnęłam po trzecią część przygód roztrzepanej Bridget, choć z góry założyłam, że na pewno nie będzie już taka dobra, jak poprzednie. Recenzje na blogach i w portalu LC również tak twierdziły.

Cóż, pewnie nie będę oryginalna, bo pierwsza część podobała mi się ze wszystkich najbardziej, ale “Szalejąc za facetem” to bardzo dobra, lekka rozrywka, która pozwoli oderwać się od szarości dnia codziennego. Nieźle się ubawiłam czytając o Bridget, choć przyznaję, że nie brakowało w niej również poważniejszych chwil – niewielu, ale jednak jakieś tam były.

Bridget ma teraz pięćdziesiąt jeden lat, dwoje dzieci – Billy’ego i Mabel – pisze scenariusz do filmu i jest wdową. No i nie nazywa się już Jones, a Darcy. Pamiętacie Marka Darcy, prawda? Pomimo swego dojrzałego wieku, Bridget nie spoważniała ani trochę, nadal usiłuje trzymać linię, codziennie próbuje zmienić na lepsze swoje życie, stara się być dobrą matką dla swoich dzieci, ale za to rzuciła palenie. No i nadal szuka mężczyzny dla siebie, czy raczej szuka go ponownie. Mark zadbał o jej przyszłość i w tej chwili przynajmniej Bridget nie musi się martwić o pieniądze: ma piękny dom i zabezpieczenie finansowe na przyszłość. Nadal przyjaźni się z Tomem, Jude i zdobywa też nowych przyjaciół. Jak poprzednio, usiłują oni wyswatać Bridget z tym i owym, ale oczywiście ich wysiłki spełzają na niczym. Bridget loguje się na Twitterze, potem na portalach randkowych i tam usiłuje kogoś poznać. Czy jej się udaje? Cóż… Żeby zyskać pełen obraz lekko pokręconych sytuacji z życia naszej bohaterki, trzeba jednak sięgnąć po książkę.

Książka przesycona jest tym specyficznym, “brydżytowym” humorem, jaki znamy już z poprzednich części, choć mam wrażenie, że jest go tu o wiele, wiele więcej. No i mnóstwo Twittera, smsów, maili – taki rzut oka na dzisiejsze, bardzo zinternetowane czasy. Sama Bridget wcale się nie zmieniła, nadal jest roztrzepana, popełnia gafę za gafą, nie zawsze dogaduje się ze znajomymi i zdaje się szukać sposobu na życie. Chwilami popada w nostalgię, wspomina chwile spędzone z Markiem, tęskni. Nie ma jednak zbytnio czasu na rozpamiętywanie. W książce nie brakuje zabawnych dialogów, humoru sytuacyjnego, komediowych zbiegów okoliczności i ciekawych postaci.

Jest to z pewnością interesująca pozycja dla wszystkich, którzy czytali poprzednie dwie książki o Bridget Jones, a jeśli jeszcze ich nie znacie i macie ochotę sięgnąć po “Szalejąc za facetem”, radzę najpierw przeczytać “Dziennik Bridget Jones” i “W pogoni za rozumem”.

 

Copyright © 2024. Powered by WordPress & Romangie Theme.