Książka trafiła do mnie właściwie zupełnie przypadkowo. Zgłosiłam się po nią tylko i wyłącznie kierując się wyglądem okładki i tytułem, a kiedy przyszła, uznałam że właściwie przydałoby się poznać jakiś opis, przeczytać o czym jest i dopiero wtedy stwierdzić czy to coś dla mnie. Cóż, gapowe się płaci… Jednak w przypadku TEJ książki, był to strzał w dziesiątkę. Pochłonęła mnie od pierwszych stron, choć z początku właściwie nic takiego szczególnego się w niej nie działo. Jest coś szczególnego w stylu autora, co nie pozwala odłożyć książki na bok, a kiedy już byłam do tego zmuszona, to zwyczajnie nie przestawałam o niej myśleć. A kiedy już zaczęło się w niej dziać, to pochłonęłam ją wówczas w całości w kilka godzin.
Książka podzielona jest na dwie części, które – idąc równolegle – przeplatają się między sobą. Pierwsza, ta główna, to Veii w roku 421 p.n.e., druga – czasy współczesne, a konkretniej Anglia i Włochy 2015 roku.
Bohaterem tej pierwszej jest pewien starożytny detektyw, Leochares, który podejmuje się odkrycia tożsamości mordercy etruskiego króla. Robi to niechętnie, niestety właśnie stracił pracę, a oszczędności się skończyły. Leochares ma na utrzymaniu żonę Lamię i syna Teodorosa, dla nich robi, co może, by cokolwiek gdzieś zarobić. Z braku innych perspektyw postanawia odszukać zabójcę, zwłaszcza że zleceniodawca nie tylko już mu za to zapłacił, ale również pokrył jego długi. Leochares nie ma więc właściwie żadnego wyboru. Rusza ze swym zleceniodawcą, Aranthem, do odległego Veii.
Bohaterką drugiej części jest Inga Szczęsna, młoda pani archeolog, do której po jednym z odczytów na temat pochówku z Tarentu, odzywa się profesor Ava Bellmont z Oxfordu. Kobiety wspólnie odkrywają tajemnicę owego pochówku, wpadając na coś, co pominął poprzedni badacz.
str. 185 – “Złapał krawędź himationu. Wyczuł pod palcami coś twardego. Dziwne. Jeszcze raz przejechał palcami po ubraniu. Nie, nie wydawało mu się. Coś tam było. Rozłożył himation na ziemi, pochylił się nad nim. Biała nić. Odcinała się wyraźnie od spranej, poszarzałej tkaniny. Wyciągnął nóż, rozciął ją szybkimi, nerwowymi ruchami. Aranth stanął obok, spojrzał pytająco. Leochares nic nie powiedział, zamiast tego zaczął gwałtownie trząść ubraniem”.
Dwa morderstwa i dwa śledztwa, które dzieli blisko dwa i pół tysiąca lat. Dwa ciała, wieki dzielące dochodzenia i detektywów, za to jeden zabójca.
Leocharesowi niezbyt dobrze układa się w małżeństwie, a na dodatek właśnie stracił warsztat, który dawał chleb całej jego rodzinie. Mężczyzna czuje się staro, nie wie, co będzie teraz dla niego najlepsze. Kiedy zjawia się Aranth, Leochares wie, że drugiej takiej szansy mieć już nie będzie. Dlatego właśnie podejmuje się rozwikłania zagadki śmierci etruskiego króla. Inna sprawa, że Leochares nie lubi pozostawiać za sobą nierozwiązanych spraw.
Część o Leocharesie znacznie bardziej podobała mi się od tej współczesnej. Uważam nawet, że ta mniej obszerna – współczesna, mogłaby w ogóle nie istnieć. Z drugiej strony powieść bardzo by straciła, gdyby jej nie było. Autor miał dobry, oryginalny pomysł, który bez finału w roku 2015 mocno by zubożał. Fragmenty o Indze również czytałam z zaciekawieniem, ale nie mogłam się doczekać ponownego spotkania z Leocharesem i jego czasami. Są one o wiele dłuższe, ciekawsze i bardziej wciągające. Chociaż nie ukrywam, że patrzenie na przeszłość z punktu widzenia Ingi i profesor Bellmont, też było interesujące i trzymało w napięciu.
Cała śmietanka jednak to starożytne śledztwo w Veii i postać Leocharesa. Leochares, syn Apellesa, to bohater bardzo intrygujący. Niby zwyczajny, ale osobiście bardzo go polubiłam. Jest uczciwy, pomimo piętrzących się trudności i problemów, nie rezygnuje z obranego już celu. Mimo iż niektórzy krzywo patrzą na jego poczynania, dalej idzie naprzód, nie zwracając uwagi na spojrzenia innych. Niestety takie postępowanie przysparza mu kolejnych kłopotów i – co gorsze – kolejnych wrogów. Kraj znajduje się na pograniczu wojny, wokół jest bardzo niespokojnie, giną ludzie, przyszłość jest bardzo niepewna. Leochares nie rozumie Etrusków, ich mowy, wierzeń, przepowiedni, sam jest człowiekiem bardzo racjonalnym, choć wierny swojej wierze.
str. 175 – ” – Odkąd tu przyjechałem – Leochares wszedł mu w słowo – słyszę o przeznaczeniu zapisanym w baranich wnętrznościach. Tu znak, tam omen, a za rogiem wieszczba. Gówno mi to daje. Imienia zabójcy nie znajdę między jelitem a żołądkiem ani nie wyczytam z gwiazd. Więc zejdźmy, uprzejmie proszę, na ziemię”.
str. 180 – “Żeby zabić nudę, Leochares spytał, jaki jest sens składania próśb, jeśli wszystko jest już postanowione. Bogowie nie mogą odwrócić losu, odparł Arenth, ścierając piasek z kolejnego zwitka, ale mogą wpłynąć na to, jak dokładnie się wypełni. Znaki mówią, dajmy na to, że umrzesz we własnym łóżku, osiągnąwszy sędziwy wiek, i tak się stanie, choćby nie wiadomo co, ile by nie składać ofiar i nie zanosić modłów. Ale czy umrzesz w tym łóżku bogaty, czy biedny, czy otoczony bliskimi, czy sam jak palec, to już decyzja bogów”.
Na każdej stronie książki wyczuwa się spisek. Nawet kiedy bohaterowie jedzą wieczerzę przy ognisku gdzieś w drodze, czytelnik rozgląda się niespokojnie dookoła. Bo tutaj nigdy nie wiadomo, skąd nadciągnie niebezpieczeństwo. Nie wiadomo też właściwie czy i kto może być naszym wrogiem. Zwłaszcza kiedy – jak Leochares – nie znamy miejscowego języka. Leochares mówi tylko po grecku, jego tłumaczem wśród Etrusków jest Arenth.
Leochares jest postacią niezwykle autentyczną. Ze swoimi wadami i przypadłościami, szczery, inteligentny i dobry. I choć musi walczyć z wieloma przeciwnościami losu, uparcie idzie dalej. Czy uda mu się odkryć tożsamość zabójcy? Czy zapewni rodzinie godny byt? Czy wróci do żony i syna z dalekiego Veii?
“Czytanie z kości” to logiczna, dopracowana i bardzo wciągająca powieść o niesamowitym klimacie. Jakub Szamałek snuje skomplikowaną intrygę, pozostawiając tropy tu i tam, myląc czytelnika, dając mu szansę samodzielnego rozwikłania przynajmniej części zagadki. Lekkie pióro autora umila nam lekturę. Czytanie tej książki to po prostu przyjemność sama w sobie. Nie brakuje tu emocji, które towarzyszą nam podczas poznawania perypetii starożytnego detektywa: współczucia, lęku, szczerego smutku, ale również humoru. Bo poczucia humoru zarówno autorowi, jak i Leocharesowi, wcale nie brakuje.
str. 167 – “Jak to jest, myślał wtedy, zgrzytając zębami, że małe ptaszki ćwierkają, małe pieski popiskują, małe świnki pochrumkują, ale małe dzieci to już drą ryja, jakby je obdzierano ze skóry?”.
Humor, choć bardzo subtelny, jest tu częsty, a wynika głównie z właściwego Leocharesowi sarkazmu.
Powieść pisana jest z punktu widzenia trzeciej osoby i jak przystało na wydawnictwo MUZA, nie zawiera błędów. Duży, wyraźny druk ułatwia czytanie i warto jeszcze wspomnieć, że części z Leocharesem i Ingą zostały wydrukowane odmiennym krojem czcionki, dzięki czemu nie można się tutaj pogubić. I jeszcze to, co lubię: dość długie rozdziały zostały podzielone na krótsze podrozdziały.
“Czytanie z kości” spodoba się każdemu miłośnikowi kryminału, thrillera oraz wszelkich powieści historycznych. Jeśli nie przepadacie za wątkami historycznymi, nie zniechęcajcie się. Osobiście też ich nie lubię, nie przepadam również za starożytną Grecją, Rzymem, etc., a mimo to książka mnie porwała i zafascynowała. Warto jeszcze nadmienić, że “Czytanie z kości” to już trzecia powieść z Leocharesem w roli głównej. Poprzednie to: “Kiedy Atena odwraca wzrok” i “Morze Niegościnne”. Obie zostały nominowane do Nagrody Wielkiego Kalibru, a książka “Kiedy Atena odwraca wzrok” została wybrana głosem czytelników najlepszym kryminałem roku 2011 na Międzynarodowym Festiwalu Kryminału we Wrocławiu (informacja z okładki). Nie znam jeszcze dwóch wspomnianych przeze mnie właśnie książek, ale na pewno to nadrobię.
Polecam gorąco “Czytanie z kości”, to jest jedna z tych książek, które koniecznie trzeba przeczytać, zwłaszcza że wyszła spod pióra uzdolnionego, polskiego autora. Gorąco zachęcam do lektury.
*cytaty pochodzą z książki
**opinia powstała na potrzeby akcji Polacy Nie Gęsi i Swoich Autorów Mają