Tag Archives: PNGiSAM

“Podróż z wyobraźnią” Ewa Rosiak-Giemuła

fot. okładki: moja własna

“Podróż z wyobraźnią” to krótka antologia wierszyków dla dzieci, o bardzo zróżnicowanej tematyce. Poczytamy tu o dziecięcych snach, zabawach, bajkach, wyobraźni, a nawet o talentach. To wierszyki proste, nieskomplikowane, pisane przystępnym dla dzieci językiem, z którego zrozumieniem maluchy na pewno nie będą miały problemu.

“Miałam sen kiedyś tak kolorowy,
że trudno nawet uwierzyć w to.
Na śnieżnej scenie opodal drogi,
stało bałwanków chyba ze sto”. str. 17

Książeczka jest cieniutka, zawiera dwanaście krótszych i dłuższych wierszy. Większość ozdobiona jest kolorową ilustracją, choć w paru miejscach obrazek nie pasuje tematycznie do wiersza. Jest przesunięty i towarzyszy następnemu. Wprowadza to lekki chaos i moja córka na przykład od razu zwróciła na ten fakt uwagę. Za to same ilustracje są bardzo udane: kolorowe i duże, przyjazne i wyraziste, w sam raz dla młodszych dzieci.

Również same wiersze kierowane są do dzieci młodszych. Myślę, że już czterolatek z zainteresowaniem wysłucha rymowanej opowiastki o wesołych, kolorowych bałwankach czy historii snutej przez las.

Autorka poprzez swoje utwory przekazuje dzieciom, że warto rozwijać swoje talenty, że do dobrej zabawy nie trzeba komputera i telewizji, ponieważ wystarczy nam wyobraźnia i że niezależnie od wszystkiego, mama jest od tego, by wspierać swoje dziecko we wszystkim, czego tylko się ono podejmie.

Wierszyki pokażą dzieciom, że jeśli tylko odpowiednio spojrzymy na to, co nas otacza, odkryjemy że świat jest ciekawy i bardzo kolorowy. Że nawet zwykła, tak bardzo popularna biedronka, może okazać się wyśmienitym zwierzątkiem do obserwowania. Na łące, w ogrodzie czy w lesie, dzieci znajdą mnóstwo owadów i innych drobnych stworzonek, o których zawsze można dowiedzieć się czegoś nowego. A przecież nie od wczoraj wiadomo, że dzieci są doskonałymi obserwatorami, znacznie bardziej uważnymi niż dorośli.

“Pada z nieba śnieżek biały.
Przykrył drogi, przykrył pola.
Ponakładał białe czapki
Na świat cały dookoła”. str.16

Dziecięca wyobraźnia zaś ma moc sprawczą. Bo czyż huśtawka nie może być czymś więcej niż tylko zwykłą huśtawką? Na przykład samolotem? Albo helikopterem? Albo wręcz skrzydłami, które poniosą nas wysoko, w chmury? A kolorowe kamyki? Mogą być przecież zwierzątkami, ludzikami lub samochodzikami czy kolorowymi bałwankami. Wszystko zależy od nas samych, od siły naszych wyobrażeń, od fantazji, od spojrzenia na otaczający nas świat. A nikt przecież, tak jak dzieci, nie potrafi wyobrażać sobie tylu różnych niesamowitości.

Samo wydanie książki nie powala na kolana, ale ponieważ książeczka jest barwna i wesoła, można przymknąć na to oko. W niektórych miejscach trochę została zaburzona rytmika w wersach i zdaniach, no i znalazłam rażący zwrot “dlatego, bo” – moim zdaniem nie powinien się pojawić w żadnej publikacji.

“Podróż z wyobraźnią” pani Ewy to taka przyjemna wycieczka po krainach dziecięcych marzeń i wyobraźni. Polecam młodszym dzieciom i ich rodzicom. Czytajcie razem ze swoimi pociechami, sprawdźcie sami, dokąd zaprowadzi Was Wasza wyobraźnia.

*cytaty pochodzą z książki
**opinia powstała na potrzeby akcji PNGiSAM

“Wiatr w konarach cicho śpiewa, czy chcesz poznać nasze drzewa?” Teresa Płonka

fot. okładki: mojego autorstwa

“Znajdziesz może choć chwileczkę,
by przeczytać tę książeczkę.
Poznasz nasze piękne drzewa,
o nich wiatr w konarach  śpiewa…”.

Pierwsze, co zwraca uwagę, to kolorowa, przyciągająca wzrok okładka. Taka akurat, jaka powinna ozdabiać książeczkę dla dzieci. Wesołe, uśmiechnięte drzewko, nutki, wiaterek – dzięki temu chcemy książkę otworzyć i zajrzeć do środka. A tam jeszcze ładniej. Kredowy papier, kolorowe obrazki zdobiące każdy niemal wierszyk, wyraźna czcionka, dzięki której starsze dzieci przeczytają historyjki samodzielnie. Każdy wiersz to opowieść o osobnym drzewie.

“Po ciepłym deszczu dnia wiosennego,
z żołędzi wyszło coś zielonego.
Najpierw łodyżki, listeczki małe,
wkrótce zielone były już całe (…) “. str. 7

Znajdziemy tu wiersze między innymi o dębie, o topoli, o sośnie, akacji czy klonie. Autorka bardzo trafnie opowiedziała o każdym z nich, wychwytując ich charakterystyczne cechy. Opisała brązowe kasztany, klonowe noski, kolce akacji i modrzewiowe igły. Z wierszyków dzieci dowiedzą się wielu ciekawostek o polskich drzewach. Choćby tego, że modrzew, jako jedyne drzewo iglaste, zrzuca igły na zimę. Autorka opisała też w przystępny dla najmłodszych czytelników sposób, jak z owoców kasztanowców i dębów wyrastają nowe, młode drzewa. Dzieci dowiedzą się też, że z klonowego drewna robi się instrumenty muzyczne, z kwiatów lipy – pyszny, złoty miód, a z witek wierzby można wyplatać koszyki. Wszystko to podane jest w bardzo prosty sposób, z ukłonem w kierunku najmłodszych czytelników, dzięki czemu książeczkę tę można zarekomendować już pięciolatkom.

Jest to zbiór dla wszystkich dzieci kochających przyrodę. Moje osobiste dziecko, które – jak wiecie – w październiku tego roku skończy osiem lat, bardzo kocha drzewa. ogromnie lubi się do nich przytulać. Powiedziałam jej kiedyś, że to daje dobrą energię i dobry humor i tak sobie to wzięła do serca, że ma ulubione drzewa, które po prostu przytula, kiedy je mijamy. Ta książeczka to w jej przypadku strzał w dziesiątkę, bardzo jej się spodobała. Jednocześnie jest naprawdę istną kopalnią wiedzy dla maluchów – wszystkie z pewnością ją polubią.

W moim odczuciu to bardzo udana pozycja, jedynie może tytuł jest trochę przydługi. Zostawiłabym tylko pierwszy człon: “Wiatr w konarach cicho śpiewa”. No ale nie jest to wada, tylko raczej mały techniczny szkopuł.

Zaletą antologii jest humor i ładne, kontrastowe obrazki. Z cała pewnością wpłyną one na to, że dzieciom zbiór bardzo się spodoba. Jest on ładnie wydany, choć to tylko zszyty zeszyt. Przede wszystkim jednak książka ma wszystko to, czego od historyjek i bajeczek wymagają dzieci. Moja córka od razu zachwyciła się ilustracjami: barwnymi, uśmiechniętymi, pełnymi wesołych i pogodnych twarzy. Właśnie tak powinna wyglądać książeczka kierowana do dzieci.

Autorka książki, pani Teresa Płonka, pracuje właśnie nad kolejnym zbiorem wierszy. Tym razem pokaże dzieciom świat ptaków i zwierząt.

“Wiatr w konarach (…)” polecam dzieciom od pięciu lat. To wartościowa, miła lektura dla małych czytelników i ich rodziców.

 *cytaty pochodzą z książki
**opinia powstała na potrzeby akcji PNGiSAM

“Po moim trupie” Magdalena Owczarek

Fragment z opisu wydawcy: “Po moim trupie” to lekkostrawna czarna komedia, która z przymrużeniem oka patrzy na bijący rekordy popularności temat zombie.

I właśnie ta “lekkostrawna czarna komedia” skusiła mnie, by sięgnąć po tę książkę. A ponieważ z góry nie oczekiwałam wielkiego dzieła literackiego, bawiłam się przednio podczas lektury i jestem bardzo mile książką zaskoczona.

Karolina Świetlicka, bohaterka “Po moim trupie”, jest zwyczajną dwudziestoparoletnią kobietą, która nagle staje się świadkiem i jednocześnie uczestnikiem apokalipsy. Wrocław, w którym mieszka, opanowały hordy, żądnych świeżej krwi, zombie. Wprawdzie w swoim mieszkaniu czuje się bezpieczna, ale kończą jej się właśnie zapasy, postanawia więc wyskoczyć do spożywczaka naprzeciwko. Oczywiście planuje tylko zgarnąć, co się da i czym prędzej wrócić. Jednak życie w mieście pełnym żywych trupów rządzi się własnymi prawami i Karolina będzie musiała szybko skorygować swoje plany. Przy okazji spotka paru podobnych sobie rozbitków, do grupy jednych z nich się później przyłączy, a nawet zostanie postrzelona i niechcący zaliczy jazdę na dachu pędzącego samochodu. Wszystko to, rzecz jasna, w imię przetrwania na zakażonych zarazą ulicach.

“A to dopiero początek. Nie jesteś jedyną zabarykadowaną w mieszkaniu osobą z widokiem na sklep. Zaraz zauważą to inni i się zlecą, i zabiorą, co lepsze. Masz może moment i przewagę niewielkiego dystansu, ale musisz działać teraz. Bo inaczej zostaniesz tchórzydupem żywiącym się podpłomykami – i to tylko dopóki nie odłączą ci gazu. Wóz albo przewóz. Ty albo inni. Teraz albo nigdy”.  str. 18

Książkę czyta się błyskawicznie. Jest napisana tak przystępnym językiem, że tych, nieco ponad dwieście sześćdziesiąt stron, mija nie wiadomo kiedy. Autorka ma niezwykle lekkie pióro, a do tego każdą sytuację potrafi opisać z humorem. Ów humor i język, to dwie główne zalety książki.

Sam pomysł na opowieść o zombie, mimo że powielany już niejednokrotnie w literaturze, został tu potraktowany ze świeżym spojrzeniem na temat, dzięki czemu powieść nie nudzi i mocno wciąga. Tutaj zwyczajnie nie ma czasu na nudę, ponieważ ciągle coś się dzieje.

Bohaterowie – bo rzecz jasna jest ich trochę więcej niż tylko jedna Karolina – usiłują przeżyć za wszelką cenę, zdając sobie sprawę z tego, że to, co było, już raczej nie wróci. Co ambitniejsi stawiają sobie za cel odnaleźć jak najwięcej żywych ludzi, po czym gromadzą się w różnych miejscach miasta i planują swoje następne posunięcia.

Zombie, jak to zombie, wyglądają jak wszystkie zombie, znane nam z filmu i literatury.

“Byli wszędzie – wszędzie, do jasnej cholery! I nie miałam żadnych wątpliwości, że nie są już ludźmi, być może nigdy nawet nie byli – blade, woskowe twarze, otwarte złamania, strzępy ubrań, zamglone, niewidzące oczy – no, pełen serwis”. str. 30

Wizja apokaliptycznego Wrocławia, przedstawionego w książce, kojarzyła mi się (miło) z mocno grywalną grą – już dość starą, ale niegdyś jedną z moich ulubionych – “Resident Evil” (nie mylić z filmem) i przeprawą bohaterki (lub bohatera) przez pełne zombiaków miasto Racoon. Pojawił się nawet komisariat, co sprawiło, że od razu się uśmiechnęłam. W grze bowiem musimy dotrzeć do komisariatu policji. Chwilami, zwłaszcza gdy Karolina i jej znajomi ukrywali się w “Kredce”, wrocławskim akademiku, przypominał mi się też film “Reign od Fire” (polski tytuł “Władcy ognia”). Podobna atmosfera, choć w książce oczywiście smoków nie uświadczymy.

Autorce udało się tutaj bardzo umiejętnie przemycić wiele uniwersalnych życiowych prawd, które sprawdzają się w sytuacjach zagrożenia.

“Może to prawda, że w obliczu zagrożenia w ludziach budzą się bestie”. str. 26

“Każdy może spanikować w obliczu zagrożenia”. str. 71

“Powszechnie wiadomo, że przewaga liczebna poradzi sobie z każdą, nawet najbardziej zaawansowaną technologią. Masa nie potrzebuje strategii, planów, sprytnych ruchów; ona tylko napiera i to wystarczy. Tłumem można sterować, ale nie można go zwyciężyć”. str. 99

Mimo że książka określona jest mianem komedii – czarnej wprawdzie, ale zawsze – to nie brakuje w niej także sytuacji rodem z horroru.

“Krzyk, który nagle przewiercił powietrze, wziął mnie totalnie z zaskoczenia. Bez namysłu rzuciłam się przed siebie i dopiero na klatce schodowej za zakrętem ujrzałam scenę, która wypaliła mi się na stałe pod czaszką”. str. 198

Miasto, po ataku krwiożerczych bestii, wygląda jak po przejściu huraganu. Zniszczone budynki, pożary, puste ulice. Zombie snują się po Wrocławiu zarówno pojedynczo, jak i w ogromnych stadach. Człowiek nigdzie nie może czuć się już w pełni bezpieczny.

Humorystycznymi opisami i satyrą na zombie, autorka uzyskała bardzo sympatyczną powieść, która nie tyle wywołuje salwy śmiechu, co raczej lekko ironiczny uśmiech na twarzy, pod nosem.

“Na czym tak właściwie polega osłanianie tyłów? Tyle razy słyszałam ten termin w filmach, serialach, książkach i nigdy jakoś nie pomyślałam, żeby zapytać albo chociaż sprawdzić. Nie może przecież oznaczać zwykłego chodzenia za całą kolumną?”. str. 98

Styl pani Owczarek jest bardzo przyjemny w odbiorze. Jedno, do czego bym się przyczepiła, to zbyt wiele przekleństw. Ale kto wie? Może gdyby to mnie otoczyła zgraja głodnych, złaknionych mojego mózgu zombie, też bym wówczas klęła?

I zakończenie. Owszem, dopracowane i bez zarzutu, ale nie spodobał mi się sam pomysł na rozwiązanie sprawy zazombionego miasta. Nie postrzegam tego jednak jako wady książki, bo to chyba po prostu kwestia gustu. Jednym się spodoba, innym nie.

Wydanie – całkiem udane. Nie znalazłam jakichś rażących błędów, w oczy rzucił mi się jeden (ale nie jestem pewna czy przypadkiem nie został popełniony z premedytacją), znalazłam chyba ze dwie literówki i na tym koniec. Do tego bardzo trafna, trochę straszna, ale jednocześnie zabawna okładka, pasująca do satyrycznej całości i zniszczonego miasta.

Polecam miłośnikom horroru, powieści grozy, czarnych komedii i tym, którzy czytają o zombie wszystko, co wpadnie im w ręce. Na pewno będziecie zadowoleni.

*cytaty pochodzą z książki
**opinia powstała na potrzeby akcji Polacy Nie Gęsi i Swoich Autorów Mają

“Jesień w Brukseli” Katarzyna Targosz

Przyznaję, że zwiódł mnie tytuł. “Jesień w Brukseli” – miałam nadzieję odwiedzić na kartach książki Brukselę, ponieważ niewiele o niej wiem i chętnie przeszłabym się z bohaterami ulicami Belgi. Tymczasem tutaj Bruksela to po prostu część nowego komfortowego Osiedla Europejskiego w Krakowie.

Bohaterką powieści Katarzyny Targosz jest Konstancja, do bólu wręcz nieznosząca swojego imienia i każąca na siebie mówić Sisi. Konstancja ma przyjaciółkę Elizę, brata Przemka i byłego faceta, który właśnie wyjechał do Tybetu szukać sensu życia, wyższych idei i – przede wszystkim – malować mandale. Konstancji zostawił nowe mieszkanie, ładne i przestronne, na ładnym, nowoczesnym osiedlu, z ładnym, ogromnym kredytem. Dziewczyna właśnie się rozpakowuje. Usiłuje zabić stres wywołany nadchodzącą rozmową o pracę. Jest grafikiem i projektuje gry komputerowe. Wkrótce poznaje Bartka, potem swojego – być może przyszłego – szefa, o ile oczywiście dostanie tę pracę, a ponieważ nowa gra ma być osadzona w realiach średniowiecza, a ona niewiele na ten temat wie, szuka pomocy na forum internetowym. I tu poznaje jeszcze jednego mężczyznę, z którym później, regularnie rozmawia.

Niestety bardzo szybko domyśliłam się, kim jest ów internetowy nieznajomy i to trochę zepsuło mi całą zabawę. W sumie nie wiem za bardzo, co mogłabym o tej książce napisać, ponieważ nic się w niej właściwie nie dzieje. Wszystko zaczyna się w czwartek 19 września, kończy we wtorek 31 grudnia. Na przestrzeni tych trzech miesięcy jesteśmy świadkami perypetii Konstancji, która poznaje kolejnych mężczyzn i pracuje nad projektem, który może zaważyć na całej jej karierze. Wieczorami na ogół imprezuje, drinki i browarki oraz poranny kac są tutaj na porządku dziennym.

Z przykrością muszę stwierdzić, że nie polubiłam głównej bohaterki. Konstancja bez przerwy na wszystko narzeka, ciągle jęczy i marudzi, wszędzie dopatruje się fałszu i zagrożeń. Problemy topi w drinkach, wypala w papierosach i koi seksem z dopiero co poznanym mężczyzną. Rano budzi się z kacem i zniechęcona rozpoczyna kolejny dzień. No i ważne dla mnie: Konstancja nie cierpi zwierząt. Mówi o nich, że są “brudne i cuchną, niszczą meble, hałasują i zabierają czas” (str. 20). Nie mam pojęcia, z jakimi zwierzętami miała dotychczas do czynienia nasza bohaterka, ale jako ktoś, kto ma wszelkie zwierzaki od ponad trzydziestu lat informuję, iż żadne z nich nigdy nie cuchnęło i nie było brudne. Oczywiście przyjmuję do wiadomości, że nie każdy musi być miłośnikiem zwierząt, ale bardzo mnie to do bohaterki zniechęciło.

Jej brat – Przemek – póki co nie pracuje, prowadzi jakieś dziwne interesy. Co chwilę pije piwo lub pali trawkę (nie ważne czy to ósma rano, czy wieczorem) i choć na ogół jest przy Konstancji, to bywa, że nie jest w stanie jej pomóc będąc po wpływem podejrzanych substancji.

Polubiłam za to bardzo sąsiada Konstancji, Zenona, starszego pana, ciepłego i uczynnego. Był prawdziwą perełką pośród całej reszty postaci.

Mimo, że bohaterki mają po trzydzieści lat, książka jest pisana językiem bardzo młodzieżowym, który na dłuższą metę był dla mnie dość męczący i uciążliwy.

Dopiero koło sto trzydziestej strony wydarzyło się w powieści coś, dzięki czemu na chwilę książka mnie wciągnęła (całość ma dwieście trzydzieści stron).

W trakcie czytania nasunęło mi się skojarzenie z serią o Bridget Jones – głównie przez styl autorki i wszechobecny humor. Konstancja przypominała mi też trochę Lilę z “Kwiatu cieplarnianego”. Wspomniany przeze mnie humor to ogromna zaleta “Jesieni w Brukseli”. Humor sytuacyjny, językowy, ogólny w powieści, jest widoczny nawet w niektórych nazwiskach. A przewija się on na kartach książki przez prawie cały czas, umilając nam lekturę. Uważam, że to najistotniejsza zaleta “Jesieni (…)”. Mój ulubiony cytat to zdecydowanie:

“Jak chcesz przyjemności, to zjedz sobie mleko w tubie” (str. 42).

“Jesień w Brukseli” została wydana przez wydawnictwo Janka. To pierwsza książka tego wydawcy, jaka do mnie trafiła. Ładna, gustowna okładka, wygodna czcionka i brak błędów – bardzo udane wydanie. W tekście nie ma byków, cyrków z przecinkami, literówek (natknęłam się na zaledwie jedną i to mało istotną).

Podsumowując: książka mnie osobiście nie przypadła za bardzo do gustu. Nie jestem jednak miłośniczką powieści obyczajowych, choć przyznaję, że czasem po takie sięgam. Tutaj zabrakło mi więcej “dziania się”. To książka wyłącznie dla miłośników gatunku, oni na pewno znajdą tutaj coś, co im się spodoba. Polecam głównie paniom.

*cytat pochodzi z książki
**opinia powstała na potrzeby akcji Polacy Nie Gęsi i Swoich Autorów Mają

“Tajemnice Lestorii” Aleksandra Zalewska

UWAGA: jest to recenzja egzemplarza przedpremierowego, przed korektą i – jak wspomina wydawnictwo – z roboczą jeszcze okładką. Zdjęcie okładki – moje własne.

Ponieważ – jak wszyscy już zapewne wiecie – uwielbiam baśnie i ogólnie książki dla dzieci, ponownie z ogromną przyjemnością sięgnęłam po baśń, tym razem o ciekawym tytule: “Tajemnice Lestorii”. Sam tytuł już mnie zainteresował, a także okładka, na której na dziewczynkę spogląda niedźwiedź z delikatnymi motylimi skrzydełkami.

Bohaterami tej opowieści są dzieci, rodzeństwo, trzynastoletnia Emily Howarts i jej siedmioletni braciszek – Edi. Dzieci spędzają czas jak wszystkie inne w ich wieku, bawią się, uczą, spotykają z kolegami, pomagają w domu. Pewnego dnia, podczas powrotu ze szkoły, spotykają mówiącą wiewiórkę. I tak rozpoczyna się ich przygoda w pełnej, niespotykanych nigdzie indziej istot, krainie. Okazuje się bowiem, że babcia Emi i Ediego – Mary – była w owej krainie cesarzową, a gdy dorosła, jej funkcję przejął jej syn, czyli tata dzieci. A teraz, kiedy i on dorósł, przyszła pora, by to właśnie Emily i Edi zarządzali Lestorią.

Dzieci podejmują się tego, dość niecodziennego i wcale nie takiego prostego, zadania. Pod okiem zwierząt z Lestorii uczą się i rozwijają swoje talenty. Dowiadują się też – i to będzie ich główne zadanie – że za kilka dni będą musiały podpisać traktat pokojowy, a tym samym nie dopuścić do wojny. Jednak lisom, które nie chcą pokoju, zależy na tym, by owa wojna wybuchła. Bardzo chciałyby bowiem rządzić Lestorią i sąsiedzkimi krainami: Alestanią i Trestalią.

Podczas pobytu dzieci w Lestorii, rusza lestoriańska klepsydra odmierzająca tu czas, natomiast zatrzymuje się ta, która mierzy czas w naszym świecie. Dzięki temu o dzieci nikt się nie martwi, gdy szkolą swoje umiejętności w Lestorii. Obu klepsydr strzeże stary wilk Sepian. Niestety pewnego dnia, za sprawą szpiega niecnych i zdradliwych lisów, zamyka się przejście do naszego świata, a klepsydra zatrzymuje się. Dzieci zostają uwięzione w Lestorii.

W książce na pewno jest potencjał na ciekawą baśń. Bohaterowie są bardzo nietuzinkowi i niepowtarzalni. W Lestorii bowiem nie mieszkają zwykłe zwierzęta, jak psy czy koty, ale zupełnie wyimaginowane, jak: słosłoń, bibobober czy bananożec. Jest też wiewiórka, Anabella, na pozór zwyczajna, ale za to mówiąca i częstująca swoich gości herbatką. Lestoria mieści się w lesie i choć moim zdaniem postaci są zbyt przerysowane, to mojej córce się podobały. Trzeba wziąć pod uwagę, że zwierzęta te zostały wymyślone przez dziecko (babcię dzieci), więc mają prawo wyglądać tak, jak wyglądają. W końcu dziecięca wyobraźnia nie ma granic.

Większy zarzut mam do postaci samej Emily. W pierwszych rozdziałach zachowuje się ona tak, jakby nie była siostrą Ediego, a jego matką. Każe mu się szykować do mycia, ubierać do szkoły, schodzić na śniadanie. Do tego jest przy tym śmiertelnie poważna, wręcz zgorzkniała, jakby ta dziecięca radość, charakterystyczna przecież dla dzieci, gdzieś uleciała.

Nazywanie Ediego malcem okrutnie oburzało moją córkę, która tak, jak on, ma siedem lat i zupełnie się już malcem nie czuje. Jednak główną wadą książki – według mojego dziecka – jest brak obrazków. No i niestety muszę się z tym zgodzić, bo to jednak baśń, kolorowa i zaczarowana, której karty aż błagają o jakieś piękne ilustracje. Myślę, że wystarczyłyby nawet nieskomplikowane obrazki, rysowane prostą kreską, czarno-białe. Oczywiście dzieci swoją niezachwianą niczym mocą wyobraźni, są sobie w stanie wyobrazić wszystko, jednak każde lubi te obrazki pooglądać, skonfrontować siłę swoich wyobrażeń z planem i zamysłem fantazji autora.

Ponieważ otrzymałam egzemplarz przedpremierowy, przed korektą, nie wypada mi wytykać błędów. Powiem tylko, że mam nadzieję, iż książka przejdzie gruntowną i porządną korektę, bo niestety trafiłam tutaj nie tylko na literówki, ale i na błędy ortograficzne oraz stylistyczne.

Sama historia, zawarta w powieści, jest ciekawa i wciągająca, choć pewne opisy mogą się dzieciom wydać nużące. Dopiero w okolicach pięćdziesiątej strony (książka liczy sobie ich prawie 220) powieść stała się bardziej dynamiczna i zaczęło się w niej coś dziać. Z drugiej strony tak sobie myślę, że ten zabieg się przydał, choćby po to, by dokładnie śledzić zmiany, jakie zachodzą w postaci Emily. No i po to, by zaznajomić się ze zwierzętami i samą krainą.

W książeczce – jak na dobrą baśń przystało – nie brakuje magicznych sytuacji i przedmiotów oraz miejsc. Znajdziemy tu zaczarowane żołędzie, Szafirową Grotę, w której spełnia się wszystko, o czym się tylko pomyśli i zamarzy, filiżanki z herbatą, które ustawiają się na stolikach wedle gustu i potrzeby czy istot, które ze zwyczajnych, już lata temu, przeistoczyły się w fantastyczne, o wyglądzie, jaki wymyśliła sobie Mary. Dzięki owemu fantazyjnemu wyglądowi zwierzęta z Lestorii są silniejsze i odporniejsze na magię, jaką władają lisy z Lisiego Zaułka.

Nie brakuje tu też pełnych barw opisów, które mnie samej bardzo się podobały:

“Wyjął z kieszeni niewielki drewniany gwizdek i dmuchnął w niego. Wbrew oczekiwaniom dzieci gwizdek nie zabrzmiał zwyczajnie, lecz popłynęła z niego fala świetlistych nut unoszących się ponad taflą wody, które niosąc piękną melodię, zanurzały się jedna po drugiej w głębiny Jeziora Kilsajden”.

Jeszcze jedna rzecz mocno rzuca mi się w oczy. Mianowicie, chłód matki Emily i Ediego. Odniosłam wrażenie, że jest ona jakaś daleka, jakby w ogóle nie myślała o dzieciach, jakby nie obchodziło ją za bardzo, co też one robią i gdzie są. Pewnie wcale taka nie jest, ale może po prostu została zbyt zdawkowo potraktowana przez autorkę. Zabrakło mi tutaj szerszego zaangażowania mamy w sprawy dzieci. Bo albo radzą sobie one same, albo pomaga im babcia lub gosposia Susan.

Ogólnie książeczka nie jest zła i nam się podobała, ale chyba do takiego jednorazowego przeczytania. Niemniej polecam, głównie nieco starszym dzieciom, myślę, że od ośmiu do dwunastu lat.

*cytat pochodzi z książki
**opinia powstała na potrzeby akcji Polacy Nie Gęsi i Swoich Autorów Mają

Copyright © 2024. Powered by WordPress & Romangie Theme.