UWAGA: jest to recenzja egzemplarza przedpremierowego, przed korektą i – jak wspomina wydawnictwo – z roboczą jeszcze okładką. Zdjęcie okładki – moje własne.
Ponieważ – jak wszyscy już zapewne wiecie – uwielbiam baśnie i ogólnie książki dla dzieci, ponownie z ogromną przyjemnością sięgnęłam po baśń, tym razem o ciekawym tytule: “Tajemnice Lestorii”. Sam tytuł już mnie zainteresował, a także okładka, na której na dziewczynkę spogląda niedźwiedź z delikatnymi motylimi skrzydełkami.
Bohaterami tej opowieści są dzieci, rodzeństwo, trzynastoletnia Emily Howarts i jej siedmioletni braciszek – Edi. Dzieci spędzają czas jak wszystkie inne w ich wieku, bawią się, uczą, spotykają z kolegami, pomagają w domu. Pewnego dnia, podczas powrotu ze szkoły, spotykają mówiącą wiewiórkę. I tak rozpoczyna się ich przygoda w pełnej, niespotykanych nigdzie indziej istot, krainie. Okazuje się bowiem, że babcia Emi i Ediego – Mary – była w owej krainie cesarzową, a gdy dorosła, jej funkcję przejął jej syn, czyli tata dzieci. A teraz, kiedy i on dorósł, przyszła pora, by to właśnie Emily i Edi zarządzali Lestorią.
Dzieci podejmują się tego, dość niecodziennego i wcale nie takiego prostego, zadania. Pod okiem zwierząt z Lestorii uczą się i rozwijają swoje talenty. Dowiadują się też – i to będzie ich główne zadanie – że za kilka dni będą musiały podpisać traktat pokojowy, a tym samym nie dopuścić do wojny. Jednak lisom, które nie chcą pokoju, zależy na tym, by owa wojna wybuchła. Bardzo chciałyby bowiem rządzić Lestorią i sąsiedzkimi krainami: Alestanią i Trestalią.
Podczas pobytu dzieci w Lestorii, rusza lestoriańska klepsydra odmierzająca tu czas, natomiast zatrzymuje się ta, która mierzy czas w naszym świecie. Dzięki temu o dzieci nikt się nie martwi, gdy szkolą swoje umiejętności w Lestorii. Obu klepsydr strzeże stary wilk Sepian. Niestety pewnego dnia, za sprawą szpiega niecnych i zdradliwych lisów, zamyka się przejście do naszego świata, a klepsydra zatrzymuje się. Dzieci zostają uwięzione w Lestorii.
W książce na pewno jest potencjał na ciekawą baśń. Bohaterowie są bardzo nietuzinkowi i niepowtarzalni. W Lestorii bowiem nie mieszkają zwykłe zwierzęta, jak psy czy koty, ale zupełnie wyimaginowane, jak: słosłoń, bibobober czy bananożec. Jest też wiewiórka, Anabella, na pozór zwyczajna, ale za to mówiąca i częstująca swoich gości herbatką. Lestoria mieści się w lesie i choć moim zdaniem postaci są zbyt przerysowane, to mojej córce się podobały. Trzeba wziąć pod uwagę, że zwierzęta te zostały wymyślone przez dziecko (babcię dzieci), więc mają prawo wyglądać tak, jak wyglądają. W końcu dziecięca wyobraźnia nie ma granic.
Większy zarzut mam do postaci samej Emily. W pierwszych rozdziałach zachowuje się ona tak, jakby nie była siostrą Ediego, a jego matką. Każe mu się szykować do mycia, ubierać do szkoły, schodzić na śniadanie. Do tego jest przy tym śmiertelnie poważna, wręcz zgorzkniała, jakby ta dziecięca radość, charakterystyczna przecież dla dzieci, gdzieś uleciała.
Nazywanie Ediego malcem okrutnie oburzało moją córkę, która tak, jak on, ma siedem lat i zupełnie się już malcem nie czuje. Jednak główną wadą książki – według mojego dziecka – jest brak obrazków. No i niestety muszę się z tym zgodzić, bo to jednak baśń, kolorowa i zaczarowana, której karty aż błagają o jakieś piękne ilustracje. Myślę, że wystarczyłyby nawet nieskomplikowane obrazki, rysowane prostą kreską, czarno-białe. Oczywiście dzieci swoją niezachwianą niczym mocą wyobraźni, są sobie w stanie wyobrazić wszystko, jednak każde lubi te obrazki pooglądać, skonfrontować siłę swoich wyobrażeń z planem i zamysłem fantazji autora.
Ponieważ otrzymałam egzemplarz przedpremierowy, przed korektą, nie wypada mi wytykać błędów. Powiem tylko, że mam nadzieję, iż książka przejdzie gruntowną i porządną korektę, bo niestety trafiłam tutaj nie tylko na literówki, ale i na błędy ortograficzne oraz stylistyczne.
Sama historia, zawarta w powieści, jest ciekawa i wciągająca, choć pewne opisy mogą się dzieciom wydać nużące. Dopiero w okolicach pięćdziesiątej strony (książka liczy sobie ich prawie 220) powieść stała się bardziej dynamiczna i zaczęło się w niej coś dziać. Z drugiej strony tak sobie myślę, że ten zabieg się przydał, choćby po to, by dokładnie śledzić zmiany, jakie zachodzą w postaci Emily. No i po to, by zaznajomić się ze zwierzętami i samą krainą.
W książeczce – jak na dobrą baśń przystało – nie brakuje magicznych sytuacji i przedmiotów oraz miejsc. Znajdziemy tu zaczarowane żołędzie, Szafirową Grotę, w której spełnia się wszystko, o czym się tylko pomyśli i zamarzy, filiżanki z herbatą, które ustawiają się na stolikach wedle gustu i potrzeby czy istot, które ze zwyczajnych, już lata temu, przeistoczyły się w fantastyczne, o wyglądzie, jaki wymyśliła sobie Mary. Dzięki owemu fantazyjnemu wyglądowi zwierzęta z Lestorii są silniejsze i odporniejsze na magię, jaką władają lisy z Lisiego Zaułka.
Nie brakuje tu też pełnych barw opisów, które mnie samej bardzo się podobały:
“Wyjął z kieszeni niewielki drewniany gwizdek i dmuchnął w niego. Wbrew oczekiwaniom dzieci gwizdek nie zabrzmiał zwyczajnie, lecz popłynęła z niego fala świetlistych nut unoszących się ponad taflą wody, które niosąc piękną melodię, zanurzały się jedna po drugiej w głębiny Jeziora Kilsajden”.
Jeszcze jedna rzecz mocno rzuca mi się w oczy. Mianowicie, chłód matki Emily i Ediego. Odniosłam wrażenie, że jest ona jakaś daleka, jakby w ogóle nie myślała o dzieciach, jakby nie obchodziło ją za bardzo, co też one robią i gdzie są. Pewnie wcale taka nie jest, ale może po prostu została zbyt zdawkowo potraktowana przez autorkę. Zabrakło mi tutaj szerszego zaangażowania mamy w sprawy dzieci. Bo albo radzą sobie one same, albo pomaga im babcia lub gosposia Susan.
Ogólnie książeczka nie jest zła i nam się podobała, ale chyba do takiego jednorazowego przeczytania. Niemniej polecam, głównie nieco starszym dzieciom, myślę, że od ośmiu do dwunastu lat.
*cytat pochodzi z książki
**opinia powstała na potrzeby akcji Polacy Nie Gęsi i Swoich Autorów Mają