Tag Archives: Kryminał

“Zimowy morderca” Krystyna Kuhn

Kiedy po raz pierwszy przeczytałam opis “Zimowego mordercy”, wiedziałam, że prędzej czy później będę musiała tę książkę przeczytać. Mocno zainteresowało mnie już samo miejsce akcji, bo ostatnio, przy wielu kryminałach na rynku, ciężko znaleźć coś, co dzieje się poza granicami Skandynawii. Tutaj akcja toczy się we Frankfurcie i w Krakowie, a sama książka łączy w sobie współczesną zbrodnię z zagadkami z odległej przeszłości.

Pewnego zimowego wieczora ktoś – w dość spektakularny sposób – morduje Henrietę Winkler – nestorkę rodu Winklerów, bogatych i wpływowych przedsiębiorców o jednej z najbogatszych tradycji we Frankfurcie. Rodzina nie wie, komu mogła podpaść starsza pani. Od jakiegoś czasu nie wychodziła właściwie z domu, a zarządzanie firmą pozostawiła w rękach młodszych członków rodziny. Z domu nie zginęła biżuteria, ani pieniądze, zniknęły za to stare albumy z rodzinnymi zdjęciami. Kogo mogła interesować przeszłość starszej pani? I po co komu fotografie z czasów wojny? Tymczasem dzień później, wkrótce po zabójstwie, zostaje porwany siedmioletni wnuk Henriety. Zrozpaczona matka usiłuje wziąć się w garść i przypomnieć sobie cokolwiek, co mogłoby jakoś pomóc w dochodzeniu.

Śledztwem kieruje prokurator Miriam Singer wraz z policjantem z miejscowej policji Henrim Lieblerem. Niestety nikt nie wie, gdzie może przebywać chłopiec i dlaczego został uprowadzony, a na domiar złego porywacz wcale nie upomina się o żaden okup. Miriam zaczyna podejrzewać, że skoro porywacz nie chce pieniędzy, musi chodzić mu o jakieś sprawy prywatne. Ale o co?

str. 209 – “Chodziło o coś innego.
O zemstę, odwet, zadośćuczynienie sprawiedliwości. O puszkę Pandory. Henrieta Winkler trzymała ją zamkniętą i przez sześćdziesiąt lat ukrywała, a teraz przyszedł ktoś i uchylił wieko. Przeszłość wyfrunęła i rozpostarła skrzydła”.

Ale kto i czego chciał od seniorki rodu Winklerów?

W trakcie śledztwa na światło dzienne wychodzą mroczne sekrety z przeszłości – tej trochę bliższej i tej całkiem odległej, z czasów drugiej wojny światowej. Uczciwość przedsiębiorstwa Winklerów staje pod wielkim znakiem zapytania. Czy seniorka rodu ukrywała jakieś wstydliwe i kompromitujące całą rodzinę sekrety? Kto i dlaczego chciałby tak poważnie zaszkodzić szanowanej, starszej kobiecie? No i teraz, po jej śmierci, kiedy już nic nie mogła powiedzieć i nikomu zawadzić, kto i po co porwał jej wnuka?

str. 203 – “Nie znosiła, gdy ktoś przeglądał jej pocztę, wchodził do jej gabinetu, korzystał z sejfu albo bawił się na strychu. “Czemu tu węszysz?”, pytała zawsze. Istniało wiele miejsc i rzeczy, które stanowiły tabu”.

“Zimowy morderca” to sprawnie zmontowany kryminał z elementami thrillera. Autorka snuje swą opowieść na pozór dość spokojnie i miarowo, ale od samego początku do ostatnich stron, trzyma czytelnika w napięciu. Książka nie jest przegadana, dzięki czemu nie nuży na żadnym etapie i bardzo dobrze się czyta. Mimo iż w powieści przedstawioną mamy właściwie zwykłą codzienność, nie brakuje też klimatycznych scen, które budują nastrój grozy i nie pozwalają czytelnikowi odłożyć książki na półkę.

Akcja książki dzieje się wprawdzie w czasach współczesnych, jednak jest kilka rozdziałów, które przenoszą nas do lat czterdziestych dwudziestego wieku i do życia młodziutkiej Zofii, uprowadzonej spod własnego domu przez Niemców. Tych kilka rozdziałów, napisanych przez autorkę w czasie teraźniejszym i w pierwszej osobie, tak mocno mnie wciągnęło, że żałowałam, iż jest ich tak niewiele i niestety są krótkie. Wplecione we współczesną historię losy młodej dziewczyny, która zupełnie nie radzi sobie z tym, co uczyniła jej wojna, z dala od matki, z dala od wszystkiego, co znała, to wręcz materiał na osobną powieść.

To nie jest książka, przy której strasznie się boimy. Nie ma tu krwawych scen, przerażających opisów z miejsc zbrodni, trupa za trupem. Nie ma też goniącej na łeb na szyję akcji, która nie daje czytelnikowi złapać oddechu. Jest za to atmosfera tego czegoś, co sprawia, że chwilami przechodzą nas ciarki i ciągle mamy wrażenie, że zza rogu nagle coś wyskoczy. Czujemy, że coś czai się w pobliżu i to uczucie stale trzyma nas w napięciu.

str. 8 – “Znowu nadchodził. Ten niepokój, który dopadał ją co wieczór. Zawsze to wrażenie, że o czymś zapomniała. I strach, który jej nie opuszczał. Noc w noc ten okropny sen: biegnie długim tunelem i napotyka ludzi, którzy już dawno poumierali”.

Klimat zresztą buduje już sama okładka, niepokojąca, wróżąca coś złego i zapowiadająca trzymającą w napięciu powieść. Krystyna Kuhn to z pewnością jedna z tych autorek, na które warto zwrócić uwagę. Obecnie mieszka wraz z rodziną w górach Spessart w środkowych Niemczech i od 1998 roku zajmuje się wyłącznie pisaniem.

Polecam “Zimowego mordercę” nie tylko na długie zimowe wieczory. Spodoba się Wam, jeśli lubicie dobre kryminały, a rozwiązywanie wraz z bohaterami zagadek i sekretów z przeszłości sprawia Wam przyjemność.

Za książkę bardzo dziękuję Grupie Wydawniczej PUBLICAT.

*cytaty pochodzą z książki

“O świcie wzięłam psa i poszłam…” Kate Atkinson

Jak tylko zobaczyłam okładkę tej książki, wiedziałam że warto się nią zainteresować. No i ten niesamowicie intrygujący tytuł…

Akcja tej nietypowej powieści rozgrywa się równolegle w roku 1975 oraz w czasach współczesnych. Pewnego dnia szefowa ochrony jednego z marketów, policjantka na emeryturze, Tracy Waterhouse, widzi w tłumie kobietę z dziewczynką. Już na pierwszy rzut oka widać, że mała jest szarpana, popychana i że się boi. Tracy nie potrafi nie zareagować. Ta jedna reakcja, jedna decyzja, spontaniczna i nieprzemyślana, zmieni całe jej życie. Czy na lepsze? Czy zamiana ciepłej i raczej spokojnej posady, na życie bliskie życiu uciekiniera, to dobry wybór? Czy przehandlowanie własnego spokoju, balansowanie nad przepaścią, ryzykowanie własną wolnością, jest warte poświęcenia? Tracy podejmuje decyzję szybko, bo też okoliczności nie pozwalają jej na nic innego.

W międzyczasie, prywatny detektyw Jackson Brodie, poszukuje korzeni swojej – niegdyś adoptowanej – klientki, Hope McMaster. Kobieta chce się dowiedzieć, kim byli jej biologiczni rodzice, jak się nazywali i skąd ona sama pochodzi.

W pewnym momencie losy Jacksona i Tracy krzyżują się ze sobą.

Jednocześnie i równolegle podglądamy śledztwo policji w sprawie zabójstwa prostytutki z 1975 roku. Jest to również powrót do czasów, kiedy Tracy Waterhouse pracowała jeszcze w policji. Pamięć o tamtym dochodzeniu do dziś nie daje kobiecie spokoju. Na miejscu zbrodni bowiem znaleziono małego chłopca, który najwyraźniej przebywał ze zmarłą matką w mieszkaniu przez około trzy tygodnie. Przestraszony i głodny, całkowicie zagubiony, wydaje się być jedynym świadkiem zbrodni popełnionej na własnej matce. Czy widział mordercę? Czy widział, jak matka umierała? I czy jest w stanie wskazać winnego? Tracy usiłuje się z nim porozumieć, ale z wiadomych powodów dziecko potrzebuje teraz ciepłego posiłku i namiastki poczucia bezpieczeństwa, a nie krzyżowego ognia pytań. Po latach Tracy nadal nie zna jeszcze wielu odpowiedzi na ówczesne pytania o chłopca i tamte wydarzenia.

Jackson tymczasem podąża ślepymi tropami i wciąż nie może natrafić na żaden ślad dawnego życia swojej klientki.

str. 181 – “Jackson mógłby przysiąc, że trzyma w ręku zdjęcie młodej Hope McMaster. Odwrócił je. Nic. Żadnego nazwiska ani daty, chociaż instynkt mówił mu, że się nie myli. Było to przemożne, wypływające z głębi trzewi uczucie, które pamiętał z czasów służby w policji – reakcja psa na kość, detektywa na wiarygodny trop”.

Jakby tego było mało, gdy tylko trafia na coś, co mogłoby pokazać mu kierunek, trop, natychmiast trafia na przeszkody, na mur nie do przebicia. Brodie jednak to uparty człowiek i byle co go nie złamie.

str. 369 – “Przeżył wojnę w Zatoce, Irlandię Północną i potworną katastrofę kolejową, a teraz miał zginąć jak śmieć (w rzeczy samej jak śmieć), zmiażdżony w śmieciarce”.

Za wszelką cenę Jackson usiłuje namierzyć tożsamość Hope. Czy mu się uda? I co ma wspólnego śledztwo sprzed wielu lat z przeszłością Hope McMaster? No i jaką rolę w tej sprawie odgrywa Tracy? Co łączy ją i Hope oraz zbrodnię sprzed lat?

“O świcie wzięłam psa i poszłam…” to czwarta powieść z detektywem Jacksonem Brodiem. Od razu mówię, że nie znam jeszcze poprzednich.

Dla zainteresowanych czytelników podaję kolejne tytuły, a są to: “Zagadki przeszłości”, “Przysługa” oraz “Kiedy nadejdą dobre wieści?”.

Wszystkie tomy ukazały się nakładem Wydawnictwa Czarna Owca w cyklu CZARNA SERIA. Pomimo mojej nieznajomości trzech poprzednich części o Jacksonie, nie miałam problemu z odnalezieniem się w powieści.

Nie jest to jednak książka, którą czyta się z zapartym tchem. Ale wcale nie dlatego, że jest nudna, absolutnie. To powieść dość trudna w odbiorze. Skomplikowane koligacje pomiędzy bohaterami z przeszłości i teraźniejszości, powiązania, wreszcie skoki w przeszłość – bliższą i dalszą – wcale tego odbioru nie ułatwiają. Na początku książki mamy wiele scen, które mogą nam się wydać zbędne. Następuje chaos myślowy i chwilami się gubiłam. Wierzcie mi jednak, że bez tego by się zwyczajnie nie dało. Tego rodzaju zabiegi były tu bardzo potrzebne i raczej nie można było ich uniknąć. Czasem, by zrozumieć powody, postępowanie tego czy tamtego bohatera, musimy poznać jego przeszłość oraz wydarzenia, które miały wówczas miejsce.

Bohaterów w “O świcie wzięłam psa i poszłam…” jest kilku. Niby na pierwszy plan wysuwają się Jackson i Tracy, ale poza nimi występuje tu kilka innych osób, bardzo istotnych dla całości akcji. Jak już wszystkich poznamy, przebrnięcie przez tych kilkanaście skomplikowanych scen, nie będzie takie trudne.

W powieści tej nie trafimy na krwawe sceny podrzynania gardeł czy obrazowego obdzierania ze skóry. Nie na tym polega mroczność tej pozycji. Atmosfera zagęszcza się w chwilach, gdy na jaw wypełzają sekrety i tajemnice z przeszłości. Autorka w bardzo klimatycznym stylu oddała lęki i obawy bohaterów.

str. 242 – “Zapukała ponownie, tym razem głośniej, bardziej oficjalnie. Żadnej odpowiedzi. Niepewnie nacisnęła klamkę i drzwi się uchyliły. W telewizyjnych thrillerach to zawsze zwiastowało kłopoty – za otwartymi drzwiami czekała zwykle niemiła niespodzianka (…)”.

W książce nie brakuje humoru, ale nie takiego, który sprawia, że śmiejemy się w głos. To humor sarkastyczny, głównie pochodzący od Jacksona. Tak samo sarkastyczny i cyniczny jak on sam.

Jedna rzecz mnie niesamowicie ujęła. Otóż, na samym początku, Jackson ratuje psa. Pies jest mały i poprzedni właściciel się nad nim znęcał, więc Brodie mu go zwyczajnie zabiera. Pies podróżuje z nim już do końca powieści, niejako prowadząc z nim śledztwo. Gdzie trzeba Jackson przemyca go w plecaku, poza tym dzieli się z nim jedzeniem, spaceruje i tak razem już wędrują w poszukiwaniu śladów Hope McMaster.

Jak na rasowy thriller przystało, czasem wpada tu bardziej drastyczny opis jakiegoś zabójstwa. I jak w wielu podobnych książkach, również tutaj głównym celem zabójcy są prostytutki.

str. 244 – “Pokój wypełniał zaduch jatki i zgnilizny. Zapach śmierci. Nawet twarde policyjne serce Tracy stanęło na ułamek sekundy”.

str. 294 – “- Najstarszy zawód świata – podkreślił Barry tonem światowca. – Odkąd istnieją kurwy, istnieją też ci, co je mordują. Zawsze tak było i będzie”.

“O świcie wzięłam psa i poszłam…” to powieść wielowątkowa. Spraw tutaj poruszanych jest naprawdę sporo. Dopiero w trakcie czytania okazuje się, że niektóre z nich zazębiają się i łączą ze sobą. I co mi się spodobało – a muszę nadmienić, że to moja pierwsza powieść Kate Atkinson – autorka ma niesamowity dar do wplatania subtelnego lęku do zwykłych scen, do niby – na pozór – sielskich obrazków. Moje dwa ulubione cytaty poniżej – nie dość, że są klimatyczne, romantyczne i piękne, to jednak gdzieś tam, pomiędzy wierszami, wkrada się ten lekki jak mgiełka lęk.

str. 357 – “Za oknami było ciemno. Tak ciemno, jak nigdy. Ilekroć Tracy wychodziła na zewnątrz i szła krótką ścieżką do furtki – a robiła to mniej więcej co godzinę, żeby kontrolować sytuację – czuła nad sobą bezmiar czarnego nieba wysypanego milionami gwiazd, które znikały, w miarę, jak nadciągała mgła. Wyobrażała sobie, że gdzieś tam w ciemności słychać oddech jeleni”.

str. 355 – “Zaczęło się ściemniać i w pewnej chwili zdarzył się cud: z półmroku, niczym z odległej mitycznej przeszłości, wyłonił się biały rogacz, młodzieniaszek. Nie żaden tam przebieraniec, tylko prawdziwe zwierzę. Biały jeleń (…). Zwierzę czuło się tu gospodarzem, przewyższało ją pod każdym względem. Książę wśród jeleni”.

Ogólnie styl pisarki spodobał mi się, a intrygująca, wciągająca historia sprawiła, że bardzo chciałam wiedzieć, jak to wszystko się skończy. Jak najprędzej chciałam poznać wszystkie sekrety i tajemnice, jakie w trakcie czytania wychodziły ciągle na jaw. Nie obyło się również bez mojego własnego, prywatnego śledztwa, kto mógł zabić, ale szczerze mówiąc, długo na to nie wpadałam. Miałam wprawdzie kilku podejrzanych, parę osób, ale nie zdecydowałam się na żadnego z nich i po prostu czekałam, co też wymyśliła autorka.

Jak na książkę wydaną przez Wydawnictwo Czarna Owca “O świcie (…)” pozbawiona jest błędów, literówek i wszelkich innych tego typu uchybień. Intrygująca okładka zachęca do zdjęcia powieści z półki. Opis z tyłu okładki nie zdradza zbyt wiele, ale zasiewa ziarno ciekawości, niepewności, tego czegoś, co sprawia, że decydujemy się daną książkę przeczytać.

Powieść polecam fanom powieści kryminalnych, thrillerów i sensacji, a także wszystkim tym, którzy lubią rozwiązania wszelkich zagadek szukać w przeszłości.

Za książkę bardzo dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca.

 

*cytaty pochodzą z książki

“Ekspozycja” Remigiusz Mróz

Dość głośno jest ostatnio o młodym, polskim pisarzu, którego książki szybko zyskują popularność i na których premiery czytelnicy czekają z wielką niecierpliwością. Koniecznie chciałam sprawdzić, jak i o czym pisze pan Remigiusz Mróz, a “Ekspozycja” to moja pierwsza książka autora. Jest to zarazem pierwszy tom trylogii o Wiktorze Forście, komisarzu polskiej policji.

Pewnego ranka, na giewonckim krzyżu, policja odnajduje ciało starszego mężczyzny. Śledztwo ma poprowadzić Forst, ale nagle okazuje się, że nieoczekiwanie i w trybie natychmiastowym, zostaje on odsunięty od sprawy. Nie chce się z tym pogodzić i usiłuje dociec, kto i z jakiego powodu to zrobił. Upór, z jakim Wiktor poszukuje winnych, zaprowadzi go w miejsca, w których policjant wolałby się nigdy nie znaleźć. Tymczasem morderca uderza po raz kolejny, a ofiary pierwszego i drugiego zabójstwa na pozór nie mają ze sobą nic wspólnego. Kiedy Forst odkrywa, co tak naprawdę łączy oba morderstwa, jest już za późno, by się wycofać i tak po prostu spokojnie wrócić do domu.

str. 133 – “Mijały minuty i składały się powoli na kolejne godziny. Cała trójka opuściła las i wyszła na rozległe pola, nigdzie nie dostrzegając żadnych zabudowań. Szrebska uznała, że jeśli gdzieś w Polsce istnieje raj dla uciekinierów, to tylko na ścianie wschodniej. Może jeszcze na Mazurach, względnie w Bieszczadach”.

Wiktor prowadzi dochodzenie na własną rękę, zagłębiając się w sprawę coraz bardziej. Morderca jest człowiekiem bardzo przebiegłym, na miejscu zbrodni nie pozostawia tropów, odcisków palców ani śladów DNA. Forst sięga do metod bardzo kontrowersyjnych, by poznać tożsamość zabójcy i jego motywy. Za niektóre z nich przyjdzie mu zapłacić bardzo wysoką cenę, a także przyjąć na swe barki ogromny ciężar bólu, strachu i poniżenia. Wszystko komplikuje się coraz bardziej, a Forst przekonuje się, że z pewnych sytuacji nie ma wyjścia, choćby człowiek się dwoił, troił i wychodził z siebie.

Wiktor Forst to postać bezkompromisowa. Jest on człowiekiem zawziętym, upartym, prącym naprzód za wszelką cenę, odważnym i twardym, wybuchowym i narwanym. Większość z tych cech sprawia, że w policji jest jednym z najlepszych. Być może z jego metodami wielu się nie zgadza, ale to właśnie dzięki nim Forst jest taki skuteczny. A być może, gdyby nie nawracające i uciążliwe migreny, byłby jeszcze lepszy. Bywa nerwowy, bo jakiś czas temu rzucił palenie i musi zadowalać się gumą do żucia. Ma też specyficzne poczucie humoru, które być może zaważy na tym czy czytelnik go polubi, czy też nie. Ja polubiłam. Wzbudził zarówno moją sympatię, jak i chwilami wywołał zniesmaczenie, ale zyskał moje zrozumienie dla wszystkiego, co zrobił.

str. 205 – “Był jednak wdzięczny białoruskiemu lekarzowi za to, że się z nim nie cackał. Bez zastanowienia podał mu tramadol, lekki opioid, który w Polsce dostępny był wyłącznie na receptę. Po raz pierwszy od dłuższego czasu Forst poczuł, jakby ktoś ściągnął mu imadło z głowy. Migrena zniknęła, a zastąpiła ją cudowna błogość. Nie potrafił nawet martwić się tym, że jeśli w Moskwie im się nie powiedzie, natychmiast wrócą na Białoruś i zostaną postawieni przed plutonem egzekucyjnym”.

“Ekspozycja” nie porwała mnie od razu. Szczerze mówiąc pierwsze strony czytałam trochę na siłę. Nie mogłam wczuć się w akcję ani przekonać do bohaterów, irytowały mnie rozbudowane dialogi. Jednak po tym, jak przebrnęłam przez pierwsze podrozdziały i akcja się rozkręciła, przeczytałam powieść w kilka godzin. Mamy tu wątek kryminalny, mocno rozbudowany, ale prym wiedzie mroczny wątek sensacyjny, dzięki któremu książka przykuwa czytelnika do siebie na wiele długich godzin. Piszę “wiele”, bo powieść wcale do krótkich nie należy – liczy sobie w całości ponad 470 stron.

“Ekspozycja” to kawał świetnego pisarskiego warsztatu. I choć chwilami odnosiłam wrażenie, że niektóre dialogi można było skrócić, uważam że to nieustannie trzymająca w napięciu bardzo dobra lektura. Autor ma lekkie pióro, dopracowany styl i pokłady talentu, z których powinien intensywnie korzystać.

Wydanie Filii bez zarzutu, w tekście natknęłam się raptem na dwie drobne literówki. Ciekawa okładka, dobry druk, przejrzyste rozdziały.

Brak tutaj wyidealizowanych postaci, które raczej nie byłyby wówczas autentyczne. Wiktor nie pracuje sam, zawiera on niepisaną umowę z dziennikarką Olgą Szrebską. Olga ma doświadczenie w pracy dziennikarskiej i bardzo wielu pożytecznych znajomych. Dzięki nim uda się ruszyć ze śledztwem z miejsca. Sama Olga nie wzbudziła mojej sympatii. Nie bardzo nawet potrafię ją opisać. W sprawie Forsta widzi szansę dla siebie, szansę na wybicie się w świecie dziennikarskim oraz – rzecz jasna – szansę na nagrodę. Z tych powodów brnie wraz z policjantem coraz głębiej w zagmatwane śledztwo, choć doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że może ją to kosztować karierę. A kto wie czy nawet nie życie? Współpracując ze sobą Olga i Wiktor dokopują się do przerażających informacji z dalekiej przeszłości, powiązanych ze współczesnymi zabójstwami.

str. 257 – “Olga przypuszczała, że proces będzie tylko teatrzykiem, a wyrok zapadł na długo przed pierwszą rozprawą. Szybko jednak przekonała się, że było zupełnie inaczej. Już od pierwszych dni sprawa była relacjonowana przez rosyjskie media. Chełpiono się tym, że FSB ujęła dziennikarkę, której poszukiwały polskie służby i Interpol. W dodatku zaraz po tym, jak rzekomo nielegalnie przekroczyła rosyjską granicę”.

“Ekspozycja” zawiera kilka zwrotów akcji, które dosłownie wbiły mnie w fotel. Podobało mi się, że książka jest absolutnie nieprzewidywalna i kompletnie niesztampowa. Czytywałam już sensacje, różne, polskie i zagraniczne, ale ta jest – i mówię to z całym przekonaniem – jedną z najlepszych, jakie przeczytałam. Warto nadmienić, że w styczniu 2016 roku, miała swą premierę druga książka z cyklu o Forście, pt.: “Przewieszenie”.

Bardzo gorąco polecam, jeśli lubicie kryminały, thrillery i sensację oraz dobrą i bardzo wciągającą literaturę.

*cytaty pochodzą z książki

“Sąd ostateczny” Anna Klejzerowicz

Jakiś czas temu poczytałam opinie o tej książce w portalu LC i zadziwiła mnie pewna równowaga pomiędzy tymi pozytywnymi i mniej pochlebnymi. Na ogół opinie o danej książce są sobie bliskie, tutaj ta ogromna rozbieżność mocno mnie zastanowiła i w końcu postanowiłam wreszcie przeczytać serię o Emilu.

“Sąd ostateczny” to moja trzecia powieść Anny Klejzerowicz (poprzednie to “List z powstania” i “Ostatnią kartą jest śmierć”). Ponieważ pierwsze bardzo mi się podobały, wiedziałam już wtedy, że na pewno jeszcze wrócę do autorki i do jej książek.

Bohaterem “Sądu ostatecznego” jest były policjant Emil Żądło, który obecnie zajmuje się dziennikarstwem śledczym. Niestety brak zleceń, ciekawych tematów oraz wypalenie zawodowe skutkują ostatnio lekką depresją. Emil nie ma ochoty na nic, była żona domaga się zaległych alimentów, potencjalny szef wyśmiewa jego ostatni artykuł. Emilowi zupełnie się nie układa. Ani w życiu prywatnym, ani w zawodowym. Rankiem na siłę szuka powodu, by wstać z łóżka. I kiedy nie widzi już zupełnie nadziei na jakąkolwiek zmianę na lepsze, spotyka przypadkiem swoją dawną znajomą, Dorotę i jej narzeczonego Damiana. Ci proponują mu współpracę, jako że prowadzą gazetę. Gazeta wprawdzie dopiero raczkuje, ale Emil od razu się zgadza. Oczywiście zdaje sobie sprawę z tego, że z początku wiele nie zarobi, jednak cieszy się i z tego. Tymczasem nad ranem media grzmią o okrutnej zbrodni popełnionej w Gdańsku. Okrutny zabójca zamordował dwójkę młodych ludzi, a ich obnażone ciała, groteskowo związane razem, porzucił w oliwskim lesie. Emil nie od razu kojarzy, o kogo chodzi, a kiedy już to do niego dociera, za wszelką cenę postanawia odnaleźć mordercę.

Współpracując z policją, wymienia się ze znajomym informacjami. Namierzenie zabójcy nie jest jednak wcale takie proste, a czas ucieka. Wkrótce zabójca uderza po raz kolejny…

str. 176 – “Wielkie Dzieło się rozpoczęło. A gdy wybije godzina zero – czas cofnie się i zmieni bieg historii. Nastanie Nowa Epoka.
Dzięki niemu.
Niebiosa zaakceptowały jego plan.
Pobłogosławiły mu.
Uspokojony wolno ruszył do przodu. Rysy jego twarzy złagodniały, napięte mięśnie rozluźniły się i odprężyły, mrok w oczach rozpłynął się”.

“Sąd ostateczny” to bardzo dobrze skonstruowany kryminał. Nie ma tu czasu na nudę, akcja rozkręca się szybko i każdy dialog oraz opis pchają ją naprzód. Niesamowicie ujęły mnie opisy Gdańska, które przewijają się przez całą powieść, a przy tym są naturalne, niewymuszone i pięknie wplecione w całość. Nie jestem Gdańszczanką z urodzenia. Urodziłam się i wychowałam w Warszawie i do Gdańska przyjechałam na stałe w wieku dwudziestu pięciu lat. I wcale nie uległam urokowi i czarowi tego miasta. Sekrety Gdańska zaczęłam odkrywać dopiero kilka lat temu, jego klimat i zakątki poznaję dopiero od jakiegoś czasu. Temat wprawdzie nigdy nie był mi tak zupełnie obcy, ponieważ stąd pochodzi mój tata, a dokładniej z Wrzeszcza. Dzisiaj bardzo często zabieram córkę do miasta, tam spacerujemy, odkrywamy, zwiedzamy. Powieść osadzona w realiach dzisiejszego miasta, miasta, w którym mieszkam, bohaterowie przemierzający dzielnice Gdańska czy to tramwajem, czy samochodem lub pieszo, pojawiające się w tekście nazwy znajomych ulic, dzielnic, którymi sama niejednokrotnie spacerowałam, to jeden z największych atutów “Sądu ostatecznego”. Już samo to wystarczyło, bym pozostała pod urokiem książki jeszcze długo po odłożeniu jej na półkę. Atmosfera miasta, w którego tle rozgrywa się akcja powieści, dodaje niezwykłego smaku.

str. 24 – “Przez moment zapragnął wysiąść tu i przejść się dawno niewidzianymi ulicami. Małachowskiego, Słowackiego, Partyzantów, potem cienistą Jaśkową Doliną, gdzie starannie ostatnio odrestaurowane stare dworki i mieszczańskie pałacyki puszą się nowymi elewacjami. Może taki spacer pozwoliłby mu odzyskać równowagę ducha. Podobno nic tak nie pomaga jak dobre wspomnienie. Jednak dziś nie mógł już sobie na to pozwolić. Zbliżała się druga, miał do załatwienia ważniejsze sprawy (…). Kolejka ruszyła szybko w stronę Gdańska Głównego”.

Intryga poprowadzona jest ciekawie i z polotem. Lubię książki, które nie nużą, które ciągle zaprzątają moje myśli, nawet w tych chwilach, kiedy jestem zmuszona powieść odłożyć.

Całości dopełniają świetnie nakreślone postaci. Zarówno te pierwszoplanowe, jak Emil czy Marta oraz te poboczne, wcale nie mniej ważne. To bohaterowie niesłychanie autentyczni, z krwi i kości, nieprzerysowani, obdarzeni całą plejadą zalet i wad, dzięki którym są podobni do nas, do ludzi zwyczajnych, do tej znacznej większości, z którą mamy do czynienia w życiu. Oni też się boją, też borykają się z różnymi problemami, mają własne rozterki, doświadczenie życiowe, kłopoty i marzenia. Ich też przeraża morderca i to, czego ów może się jeszcze dopuścić. Przeżywają zbrodnie oraz fakt, że zabójca wciąż pozostaje na wolności.

str. 107 – “Zerwał się na równe nogi, strącając na podłogę książki i papiery. Zanim zrozumiał, że był to tylko sen, poczuł największą grozę życia i śmierci. Przerażenie spowodowało, że zaczął się dusić (…). Obrazy ze snu przypominały mu sceny z tryptyku Memlinga, ale i jeszcze coś. Coś, czego nie mógł zidentyfikować, a co przyprawiało go o dreszcz obrzydzenia i grozy”.

Styl pani Anny Klejzerowicz, o czym już pisałam przy okazji opinii o książce “List z powstania” (http://marta.kolonia.gda.pl/connieblog/?p=1554), to właśnie coś, co bardzo, ale to bardzo lubię. Lekkie pióro, potoczny, codzienny język, treść, która czytelnika pochłania, ciekawy pomysł i cudne tło. I ten romantyzm gdzieś tam, pomiędzy wierszami, delikatny, poetycki, choć to przecież kryminał.

“Sąd ostateczny” to też niezwykła lekcja historii. Przyznaję, że nigdy dotąd nie przyjrzałam się obrazowi Hansa Memlinga. Dopiero teraz zrobiłam to uważniej. Rys historyczny, jaki nakreśliła autorka, to również ta szczególna perełka, dla której naprawdę warto po tę książkę sięgnąć. Zwłaszcza że historia obrazu jest niezwykle umiejętnie i subtelnie wpleciona w całość, brakuje tu wymuszenia i nachalności, przez co książkę czyta się rewelacyjnie, gładko i szybko.

Bardzo polubiłam głównego bohatera, Emila Żądło. No ale z takim nazwiskiem ciężko byłoby okazać się nudnym. A o Emilu można wiele powiedzieć, ale na pewno nie to, że jest postacią nudną.

Nie mogę się już doczekać lektury kolejnych książek z serii o Emilu, a są to jeszcze “Cień gejszy” i “Dom Naszej Pani”, a autorka przyznaje, że pisze właśnie czwartą książkę z cyklu, z czego ogromnie się cieszę. A przy okazji warto wspomnieć, że “Sąd ostateczny” jest pierwszą taką pełnowymiarową powieścią Anny Klejzerowicz.

Książkę polecam miłośnikom dobrego kryminału oraz wszystkim tym, którzy cenią polską prozę współczesną i polskich autorów.

*cytaty pochodzą z książki

“Czytanie z kości” Jakub Szamałek

Książka trafiła do mnie właściwie zupełnie przypadkowo. Zgłosiłam się po nią tylko i wyłącznie kierując się wyglądem okładki i tytułem, a kiedy przyszła, uznałam że właściwie przydałoby się poznać jakiś opis, przeczytać o czym jest i dopiero wtedy stwierdzić czy to coś dla mnie. Cóż, gapowe się płaci… Jednak w przypadku TEJ książki, był to strzał w dziesiątkę. Pochłonęła mnie od pierwszych stron, choć z początku właściwie nic takiego szczególnego się w niej nie działo. Jest coś szczególnego w stylu autora, co nie pozwala odłożyć książki na bok, a kiedy już byłam do tego zmuszona, to zwyczajnie nie przestawałam o niej myśleć. A kiedy już zaczęło się w niej dziać, to pochłonęłam ją wówczas w całości w kilka godzin.

Książka podzielona jest na dwie części, które – idąc równolegle – przeplatają się między sobą. Pierwsza, ta główna, to Veii w roku 421 p.n.e., druga – czasy współczesne, a konkretniej Anglia i Włochy 2015 roku.

Bohaterem tej pierwszej jest pewien starożytny detektyw, Leochares, który podejmuje się odkrycia tożsamości mordercy etruskiego króla. Robi to niechętnie, niestety właśnie stracił pracę, a oszczędności się skończyły. Leochares ma na utrzymaniu żonę Lamię i syna Teodorosa, dla nich robi, co może, by cokolwiek gdzieś zarobić. Z braku innych perspektyw postanawia odszukać zabójcę, zwłaszcza że zleceniodawca nie tylko już mu za to zapłacił, ale również pokrył jego długi. Leochares nie ma więc właściwie żadnego wyboru. Rusza ze swym zleceniodawcą, Aranthem, do odległego Veii.

Bohaterką drugiej części jest Inga Szczęsna, młoda pani archeolog, do której po jednym z odczytów na temat pochówku z Tarentu, odzywa się profesor Ava Bellmont z Oxfordu. Kobiety wspólnie odkrywają tajemnicę owego pochówku, wpadając na coś, co pominął poprzedni badacz.

str. 185 – “Złapał krawędź himationu. Wyczuł pod palcami coś twardego. Dziwne. Jeszcze raz przejechał palcami po ubraniu. Nie, nie wydawało mu się. Coś tam było. Rozłożył himation na ziemi, pochylił się nad nim. Biała nić. Odcinała się wyraźnie od spranej, poszarzałej tkaniny. Wyciągnął nóż, rozciął ją szybkimi, nerwowymi ruchami. Aranth stanął obok, spojrzał pytająco. Leochares nic nie powiedział, zamiast tego zaczął gwałtownie trząść ubraniem”.

Dwa morderstwa i dwa śledztwa, które dzieli blisko dwa i pół tysiąca lat. Dwa ciała, wieki dzielące dochodzenia i detektywów, za to jeden zabójca.

Leocharesowi niezbyt dobrze układa się w małżeństwie, a na dodatek właśnie stracił warsztat, który dawał chleb całej jego rodzinie. Mężczyzna czuje się staro, nie wie, co będzie teraz dla niego najlepsze. Kiedy zjawia się Aranth, Leochares wie, że drugiej takiej szansy mieć już nie będzie. Dlatego właśnie podejmuje się rozwikłania zagadki śmierci etruskiego króla. Inna sprawa, że Leochares nie lubi pozostawiać za sobą nierozwiązanych spraw.

Część o Leocharesie znacznie bardziej podobała mi się od tej współczesnej. Uważam nawet, że ta mniej obszerna – współczesna, mogłaby w ogóle nie istnieć. Z drugiej strony powieść bardzo by straciła, gdyby jej nie było. Autor miał dobry, oryginalny pomysł, który bez finału w roku 2015 mocno by zubożał. Fragmenty o Indze również czytałam z zaciekawieniem, ale nie mogłam się doczekać ponownego spotkania z Leocharesem i jego czasami. Są one o wiele dłuższe, ciekawsze i bardziej wciągające. Chociaż nie ukrywam, że patrzenie na przeszłość z punktu widzenia Ingi i profesor Bellmont, też było interesujące i trzymało w napięciu.

Cała śmietanka jednak to starożytne śledztwo w Veii i postać Leocharesa. Leochares, syn Apellesa, to bohater bardzo intrygujący. Niby zwyczajny, ale osobiście bardzo go polubiłam. Jest uczciwy, pomimo piętrzących się trudności i problemów, nie rezygnuje z obranego już celu. Mimo iż niektórzy krzywo patrzą na jego poczynania, dalej idzie naprzód, nie zwracając uwagi na spojrzenia innych. Niestety takie postępowanie przysparza mu kolejnych kłopotów i – co gorsze – kolejnych wrogów. Kraj znajduje się na pograniczu wojny, wokół jest bardzo niespokojnie, giną ludzie, przyszłość jest bardzo niepewna. Leochares nie rozumie Etrusków, ich mowy, wierzeń, przepowiedni, sam jest człowiekiem bardzo racjonalnym, choć wierny swojej wierze.

str. 175 – ” – Odkąd tu przyjechałem – Leochares wszedł mu w słowo – słyszę o przeznaczeniu zapisanym w baranich wnętrznościach. Tu znak, tam omen, a za rogiem wieszczba. Gówno mi to daje. Imienia zabójcy nie znajdę między jelitem a żołądkiem ani nie wyczytam z gwiazd. Więc zejdźmy, uprzejmie proszę, na ziemię”.

str. 180 – “Żeby zabić nudę, Leochares spytał, jaki jest sens składania próśb, jeśli wszystko jest już postanowione. Bogowie nie mogą odwrócić losu, odparł Arenth, ścierając piasek z kolejnego zwitka, ale mogą wpłynąć na to, jak dokładnie się wypełni. Znaki mówią, dajmy na to, że umrzesz we własnym łóżku, osiągnąwszy sędziwy wiek, i tak się stanie, choćby nie wiadomo co, ile by nie składać ofiar i nie zanosić modłów. Ale czy umrzesz w tym łóżku bogaty, czy biedny, czy otoczony bliskimi, czy sam jak palec, to już decyzja bogów”.

Na każdej stronie książki wyczuwa się spisek. Nawet kiedy bohaterowie jedzą wieczerzę przy ognisku gdzieś w drodze, czytelnik rozgląda się niespokojnie dookoła. Bo tutaj nigdy nie wiadomo, skąd nadciągnie niebezpieczeństwo. Nie wiadomo też właściwie czy i kto może być naszym wrogiem. Zwłaszcza kiedy – jak Leochares – nie znamy miejscowego języka. Leochares mówi tylko po grecku, jego tłumaczem wśród Etrusków jest Arenth.

Leochares jest postacią niezwykle autentyczną. Ze swoimi wadami i przypadłościami, szczery, inteligentny i dobry. I choć musi walczyć z wieloma przeciwnościami losu, uparcie idzie dalej. Czy uda mu się odkryć tożsamość zabójcy? Czy zapewni rodzinie godny byt? Czy wróci do żony i syna z dalekiego Veii?

“Czytanie z kości” to logiczna, dopracowana i bardzo wciągająca powieść o niesamowitym klimacie. Jakub Szamałek snuje skomplikowaną intrygę, pozostawiając tropy tu i tam, myląc czytelnika, dając mu szansę samodzielnego rozwikłania przynajmniej części zagadki. Lekkie pióro autora umila nam lekturę. Czytanie tej książki to po prostu przyjemność sama w sobie. Nie brakuje tu emocji, które towarzyszą nam podczas poznawania perypetii starożytnego detektywa: współczucia, lęku, szczerego smutku, ale również humoru. Bo poczucia humoru zarówno autorowi, jak i Leocharesowi, wcale nie brakuje.

str. 167 – “Jak to jest, myślał wtedy, zgrzytając zębami, że małe ptaszki ćwierkają, małe pieski popiskują, małe świnki pochrumkują, ale małe dzieci to już drą ryja, jakby je obdzierano ze skóry?”.

Humor, choć bardzo subtelny, jest tu częsty, a wynika głównie z właściwego Leocharesowi sarkazmu.

Powieść pisana jest z punktu widzenia trzeciej osoby i jak przystało na wydawnictwo MUZA, nie zawiera błędów. Duży, wyraźny druk ułatwia czytanie i warto jeszcze wspomnieć, że części z Leocharesem i Ingą zostały wydrukowane odmiennym krojem czcionki, dzięki czemu nie można się tutaj pogubić. I jeszcze to, co lubię: dość długie rozdziały zostały podzielone na krótsze podrozdziały.

“Czytanie z kości” spodoba się każdemu miłośnikowi kryminału, thrillera oraz wszelkich powieści historycznych. Jeśli nie przepadacie za wątkami historycznymi, nie zniechęcajcie się. Osobiście też ich nie lubię, nie przepadam również za starożytną Grecją, Rzymem, etc., a mimo to książka mnie porwała i zafascynowała. Warto jeszcze nadmienić, że “Czytanie z kości” to już trzecia powieść z Leocharesem w roli głównej. Poprzednie to: “Kiedy Atena odwraca wzrok” i “Morze Niegościnne”. Obie zostały nominowane do Nagrody Wielkiego Kalibru, a książka “Kiedy Atena odwraca wzrok” została wybrana głosem czytelników najlepszym kryminałem roku 2011 na Międzynarodowym Festiwalu Kryminału we Wrocławiu (informacja z okładki). Nie znam jeszcze dwóch wspomnianych przeze mnie właśnie książek, ale na pewno to nadrobię.

Polecam gorąco “Czytanie z kości”, to jest jedna z tych książek, które koniecznie trzeba przeczytać, zwłaszcza że wyszła spod pióra uzdolnionego, polskiego autora. Gorąco zachęcam do lektury.

*cytaty pochodzą z książki
**opinia powstała na potrzeby akcji Polacy Nie Gęsi i Swoich Autorów Mają

Copyright © 2024. Powered by WordPress & Romangie Theme.