Niezmiernie rzadko sięgam po powieści obyczajowe. Wolę pozycje mocniejsze, bardziej wciągające i takie, w których można natrafić na porządne trzęsienie ziemi. No ale nie samą sensacją człowiek żyje. Książka “Piąte – nie zabijaj” zainteresowała mnie głównie opisem wydawcy, pomyślałam sobie, że warto oderwać się na moment od thrillerów i kryminałów.
Bohaterką powieści jest Agnieszka. Agnieszka ma trzydzieści dwa lata i właśnie doświadczyła traumatycznego przeżycia: w wypadku samochodowym zginęli jej rodzice. Została całkiem sama, z pięcioletnim bratem Dawidem i niejasnymi planami na przyszłość. Postanawia sprzedać dom rodziców i wraz z bratem przeprowadzić się daleko od rodzinnej miejscowości, by rozpocząć nowe życie. Los rzuca ich oboje do pensjonatu gdzieś w górach, którego właścicielką jest Aniela, matka trzech dorosłych synów. Przyjmuje ona Agnieszkę i Dawida z otwartymi ramionami. Aniela to zdecydowanie najbardziej barwna postać w książce: ciepła, serdeczna, mądra, obiektywna i bardzo, ale to bardzo sprawiedliwa. Polubiłam ją od razu, bo też trudno chyba byłoby jej nie lubić. Agnieszka czuje się w pensjonacie na tyle dobrze, że właściwie zostaje tam na stałe. Tutaj poznaje miłość swego życia, Jacka, który prowadzi warsztat samochodowy w miasteczku.
Agnieszka walczy ze swoimi demonami i koszmarami sennymi, które ciągle zakłócają jej spokój ducha. W snach widzi swoich rodziców w płonącym aucie lub w innych sytuacjach, zwykle przerażających i niepokojących. Mocno doskwierają jej ataki paniki i chwilami sobie z nimi zupełnie nie radzi. Chce jednak zrobić wszystko, by zapewnić Dawidowi spokojne dzieciństwo, w czym bardzo pomaga jej Aniela i jej synowie.
Autorka nieźle nakreśliła bohaterów, właściwie czworo bohaterów, czyli Agnieszkę, Anielę, Dawida i Jacka. Reszta potraktowana jest raczej powierzchownie, ale też nie ma zbyt wielkiego wpływu na akcję książki.
Wszystko oglądamy z punktu widzenia głównej bohaterki, ponieważ książka pisana jest w pierwszej osobie, za czym akurat ja osobiście nie przepadam, choć oczywiście w trakcie czytania łatwo się do tego przyzwyczaić. Niestety również czas mi kompletnie nie podszedł, ponieważ powieść została napisana w czasie teraźniejszym. Męczy mnie takie czytanie i szczerze mówiąc, jedynie “Bez wyboru” Leny Nowicz przeczytałam jednym tchem, pomimo tego czasu teraźniejszego. To jest świetny styl na reportaże, sprawozdania oraz krótkie formy, jak na przykład opowiadania. Do powieści zupełnie mi nie pasuje.
Język, chwilami niedopracowany, brzmi fragmentami jak pamiętnik nastolatki. Chyba za dużo pojawiło się tutaj takich przyziemnych czynności, które wykonuje na co dzień Agnieszka, a to właśnie patrzy w lustro, a to robi pianę w wannie, a to musi zapalić papierosa. Pewnie, takie stwierdzenia wzbogacają tekst, o ile nie jest ich zbyt wiele następujących szybko po sobie. Tutaj miałam przesyt.
Jest też coś, czego czepiam się w każdej polskiej książce, mianowicie w trzech lub czterech miejscach pojawiają się fragmenty piosenek w języku angielskim i nie ma zamieszczonego ich tłumaczenia. Jestem zdania, że skoro polska książka, polskiego autora, wydana w Polsce, to takie tłumaczenie powinno się w niej znaleźć.
Zdania, czasami wydawały mi się zbyt długie, zbyt rozwlekłe, przez co gubiłam sens, innym razem stawały się krótkie, zwięzłe, jak w opisach sytuacyjnych. Pojawiły się tu błędy stylistyczne, które powinny zostać wychwycone, jeśli nie przez korektę autorską, to przez tę przeprowadzoną w firmie wydawniczej. Przykładowo:
“Niemal dobiega moich uszu, wymawiane z przerażeniem moje imię”.
“Ubrany w luźne jeansy i powyciągany T-shirt z roztrzepaną krótką blond czupryną”.
Tego rodzaju zdań można było uniknąć podczas ponownego sprawdzania tekstu. No i autorka bądź wydawca nie mogli się zdecydować, czy droga biegnie “do nikąd” czy “donikąd“.
Jednak największym koszmarem tej książki są przecinki. W połowie przestałam już zaznaczać miejsca, gdzie były błędnie wstawione albo te, w których ich zabrakło. Nagminnie pojawiały się przed słowem “bądź”, przed którym przecinka nie stawiamy (nie stawiamy przecinka przed: albo lub czy bądź). Albo, podobnie jak w poniższym przykładzie, pojawiały się ot tak, właściwie nie wiem, po co i dlaczego.
“Nie ma się, czego bać”.
Analogicznie przecinków brakowało tam, gdzie powinny były się one znaleźć. Niestety przez te kwiatki z przecinkami, książkę czytało mi się bardzo ciężko. I choć uważam, że ma pewien potencjał i mogłaby być całkiem niezła, to niestety wymaga ona porządnego dopracowania tekstu. Teraz mam wrażenie, że po prostu ukazała się przed wszelką korektą, taka wersja beta.
Zainteresował mnie w powieści jeden motyw, niestety już pod koniec, którego Agnieszka długo nie ujawniała i sądzę, że gdyby położyć na niego większy nacisk, powieść byłaby o wiele ciekawsza i bardziej wciągająca, co widać było w końcówce książki. No i jest tu pewne zdarzenie pomiędzy głównymi bohaterami (nie mogę przytoczyć, żeby nie spojlerować), którego nie potrafiłam jakoś ogarnąć. Na miejscu bohaterki postąpiłabym zupełnie inaczej, uciekała gdzie pieprz rośnie i nie oglądała się za siebie. Ona podjęła inną decyzję, czego kompletnie nie potrafię zrozumieć. No ale tak to już jest, kiedy postaci literackie podejmują decyzje, z którymi my, czytelnicy, zupełnie się nie zgadzamy.
I jeszcze całkiem przyjemny cytat:
“Bo to nieszczęśliwy zbieg nakładających się na siebie wypadków. Niestety ja nie wierzę w zbiegi okoliczności. Bez względu na to, czy są szczęśliwe, czy też nie. Jestem zdania, że wszystko jest już zaplanowane, a my mamy szansę wyboru drogi z kilku dostępnych możliwości. I tym samym ponosimy odpowiedzialność za każdą z podjętych decyzji”.
Spodobał mi się, pozwolił się na chwilę zatrzymać i pomyśleć, zwłaszcza że powieść kończyłam czytać już w nocy.
To nie jest dynamiczna, pełna akcji książka, to historia wyłącznie dla miłośników powieści obyczajowych, bez specjalnych wzlotów i upadków, do przeczytania w kilka godzin albo w dwa czy trzy wieczory. O ile oczywiście nie zrażą Was i nie zniechęcą te błędnie stawiane przecinki w ilości bardzo dużo.
* cytaty pochodzą z książki