Czy jest w Polsce ktoś, kto nie słyszał o Wojciechu Cejrowskim? O słynnym antropologu, podróżniku, badaczu i autorze programów dokumentalnych z cyklu “Boso przez świat”. Nie sposób tak po prostu go przeoczyć i nie sposób nie mieć o nim jakiegoś zdania. Mówi wprost, nie bacząc na konsekwencje, bez skrępowania częstując swoim zdaniem każdego, kto chce słuchać, a także tych, którzy wcale nie mają takiej ochoty i zamiaru. Można się nie zgadzać z jego poglądami, często dość radykalnymi, ale nie można się nie zgodzić, że opowiadać to on potrafi. I to jak! Talent do gawędziarstwa, podszyty humorem, często cynizmem, ale i ogromną dozą dystansu do samego siebie, widać już po paru pierwszych zdaniach książki. Cejrowski bowiem potrafi się śmiać z samego siebie, co sprawia, że jako gawędziarz jest po prostu niezrównany.
“Domek na prerii – to brzmi nierealnie. A jednak – przytrafiło mi się. I może się przytrafić każdemu. Bo kimże ja wtedy byłem? Studentem, bez grosza przy duszy. Jechałem polnymi drogami przez pustkowia Arizony, sypiałem pod gołym niebem albo na tylnym siedzeniu, żywiłem się śliwkami z kaktusów, bo one były za darmo, podobnie jak kawa i prysznic na stacjach benzynowych. Bez grosza, bez celu, bez planu podróży – i czułem się jak król!”.
Po raz pierwszy “Wyspę na prerii” zobaczyłam chyba w Empiku. Zaczarowało mnie wydanie. Przepiękna okładka, skromny obrazek, piękny papier w środku, kartki stylizowane na stary, lekko już pożółkły papier, fantastyczne zdjęcia. Nie czytałam wcześniej książek Wojciecha Cejrowskiego, więc właściwie nie wiedziałam, co też książka może w sobie zawierać, ale po prostu musiałam ją mieć. Czułam, że to, co w niej znajdę, z pewnością mnie oczaruje. I nie pomyliłam się.
Czyta się tak, jakby autor siedział obok i opowiadał. Zdanie za zdaniem, strona za stroną, rozdział za rozdziałem… Cudownie. A zaczyna się po prostu od początku. Jak to się stało, że autor został właścicielem kawałka prerii, domku, który choć mocno nadgryziony zębem czasu i rdzawej, skąpej przyrody, ma duszę. Ta dusza w nim trzeszczy i jęczy, kiedy mocno wieje, milknie, kiedy milknie preria. Preria też ma duszę. Jest jak dzikie zwierzę, którego nie da się oswoić, ale z którym można żyć w niezłej komitywie, o ile zaakceptuje się jej chwiejną naturę. Bo też nigdy nie wiadomo, co cię spotka z jej strony: chwilami może być ci przychylna i przyjazna, by już za moment nasłać na ciebie dzikie pszczoły, skunksa, tornado albo dzikie zwierzę, któremu nie spodoba się twój zapach.
“Druga rzecz, która mogła błysnąć na prerii, to kieł. Kły, skoro błyszczą, znaczy, że są zaślinione i z jakiegoś powodu wyszczerzone w twoją stronę, a przecież powinny być schowane w paszczy. Na prerii nikt nie szczerzy się bez potrzeby, bo tu strasznie kurzy, a przecież nikt nie lubi chrzęszczenia piasku między zębami – niezależnie, czy to człek czy zwierz. Dlatego na prerii wszyscy mamy gęby ciasno pozamykane”.
Preria potrafi zmienić się z pięknego, choć ubogiego krajobrazu, w pełną złości żywą istotę, która swym temperamentem zaskoczy nawet najbardziej przygotowanego na jej wybuchy gniewu człowieka. Dlatego też na prerii, gdzieś tam daleko od cywilizacji, żyje się zupełnie inaczej niż nam się wydaje. Autor snuje opowieści o tym, jak to nadał własnemu domowi adres, jak ludzie w miasteczku usiłowali wypowiedzieć poprawnie jego imię (ta trudna sztuka nie udała się nikomu), o tym, jak odzyskał swoje krowy, jak usiłował zwabić na swoją ziemię kojota, jak stał się właścicielem trzech kotów: Alaski, Nebraski i Dakoty oraz o tym, z jaką łatwością został zaakceptowany przez środowisko tamtejszych ludzi. Jest w książce kilka historyjek, dzięki którym poznajemy kilkoro bohaterów, choć nie zawieramy z nimi bliższej znajomości. Jest więc listonosz, barman, mechanik, a każdy z nich zaskakuje autora swoją wiedzą o nim samym, choć właściwie nikt o nic nigdy nie pyta.
“(…) stado rzeczywiście wie o tobie WIĘCEJ NIŻ TY SAM. No bo co ty, nowy przybysz na prerii, możesz wiedzieć o tym, jak zareagujesz na nagły nalot tysięcy ptaków? Oni to wiedzą, ty nie. Czyli oni o tobie wiedzą więcej niż ty sam i to do tego stopnia, że ty nawet nie wiesz, czego nie wiesz, a oni i to wiedzą”.
Cóż, dyskretni, jak tylko można, trochę dziwni, a zarazem przyjacielscy – tacy są mieszkańcy prerii. Dla nich nie ma niemożliwego, wszystko da się zrobić, a jeszcze cię uświadomią, że na przykład zepsutą szybę od strony kierowcy lepiej wybić niż naprawić, bo naprawa wyjdzie drożej i się po prostu nie opłaci, a tutaj i tak jeździ się z szybą opuszczoną w dół, bo upał nie pozwala inaczej. Dowiesz się też, że wręcz NALEŻY mieć przed domem trawnik i to przed wejściem frontowym, a w przypadku, gdy to niemożliwe, to zawsze można przekręcić dom. Albo że jeśli mieszkaniec prerii patrzy na coś do zjedzenia i uzna, że nie da się tego czegoś przerobić na steki, to właściwie to coś jest kompletnie niezjadliwe. Lojalni jeden wobec drugiego, obserwują, co i kto gdzie kupuje, wyciągają wnioski, po czym nikomu nic nie mówiąc, dobrze wszystko zapamiętują.
“Powiedział to tak prosto, że znowu zatkało mnie ze wzruszenia. Jak bardzo lojalna wobec siebie nawzajem musi być społeczność złożona z kilku tysięcy osób, by nikt się nie wygadał przez ponad dwadzieścia lat? W jednej chwili pokochałem ich wszystkich. I zapragnąłem, by przyjęli mnie do swego grona”.
Rozdziały w książce są krótkie, a całość podzielona jest na pięć ksiąg. Czyta się szybko i ciężko odłożyć tę pozycję tak po prostu na półkę. Wojciech Cejrowski przytacza sporo historyjek, z charakterystycznym dla siebie humorem, ironizując większość zachowań społeczności, ale jednocześnie z jego słów i opowieści wszędzie wyziera ogromna sympatia dla tych ludzi, dla ich sposobu życia, dla ich dziwactw, dla skłonności do dowcipów, które nie zawsze okazywały się miłe, a w końcu dla ich lojalności, o której przed chwilą wspomniałam. A pomimo trudności, jakie napotyka w swoim domku, widać również jego sympatię dla samej prerii. I szacunek do niej.
Ujęły i oczarowały mnie opisy codzienności. Szarej czy raczej może codzienności barwy rdzy? Bo na prerii prędzej czy później wszystko przybiera preriowy odcień. Ktoś może lubi soczysto-zielone górskie przestrzenie lub daleko po horyzont ciągnące się błękitne niebo tulące się do oceanu, tutaj mamy opis suchej, wcale nie takiej urokliwej i nie oszałamiającej przyrody. Tutaj przyroda broni się przed wyginięciem wbijając pazury głęboko w suchą ziemię, by nie dać się wydrzeć czasowi i spalić doszczętnie słońcu. Być może gwałtowność i charakter prerii nie odpowiadałyby wszystkim. Pewnie znalazłoby się też wielu takich, którzy z politowaniem prychnęliby tylko widząc fascynację tym suchym kawałkiem ziemi. Być może. Ja uległam gawędziarskiemu tonowi Wojciecha Cejrowskiego i właściwie pożałowałam, że książka nie jest dwa razy dłuższa…
“Gapię się na tę moją prerię. Nad głową lazur bez śladu chmur, na wprost, jak okiem sięgnąć, siwo od traw, daleko na horyzoncie błękitne pagórki. A tu? Słyszę, że termit przeniósł się do obcasa w moich najlepszych kowbojkach (…). Czyli lazur lazurem, trawa trawą, a na prerii jak zwykle – wojna człowieka z atakami przyrody. Tak tu już jest, Tak, czyli PRZEPIĘKNIE”.
Nie pogardziłabym większą ilością zdjęć. Te, które znalazły się w “Wyspie (…)” są niesłychanie klimatyczne.
Czy książka ma jakieś minusy? Mnie zachwyciła. Z każdej strony. Od tej merytorycznej oraz wizualnej, jest cudnie wydana, samo trzymanie jej w rękach jest już przyjemne, a potem jest tylko coraz ciekawiej i coraz lepiej. Nie zauważyłam minusów. Osobiście sięgnęłam po nią, ponieważ rzecz dzieje się współcześnie w Arizonie. W stanie USA, który darzę pewnym sentymentem i o którym lubię wiedzieć więcej i więcej. Choć szczerze mówiąc – wcześniej chyba tego nie wiedziałam – teraz przeczytałabym wszystko, co wyszło spod pióra Wojciecha Cejrowskiego. Nie czytałam poprzednich publikacji i czuję, że coś straciłam – moja następna wycieczka do biblioteki skończy się z pewnością w dziale podróżniczym.
Polecam “Wyspę na prerii”, przeczytajcie. Warto. Dla ironii. Dla tego termita, który w pewnym sensie również został bohaterem tej książki, dla ludzi z Arizony, dla prerii. I dla wszechobecnego humoru autora. Wszędzie i we wszystkim.
“W pewnej chwili poszedłem zdjąć drzwi od wychodka, żeby mi go nie przewróciło. To była dość krótka operacja i zupełnie niepotrzebnie zabierałem śrubokręt. Kiedy tylko otworzyłem drzwi, wiatr je wyrwał z zawiasów i odłożył na bok (…). Papier toaletowy przez chwilę rozwijał się malowniczo długą wstęgą. Potem odleciał w ciemność”.
*wszystkie cytaty pochodzą z książki