“List z powstania” Anna Klejzerowicz

Większość dzisiejszej soboty spędziłam na czytaniu “Listu (…)” i teraz, już pod wieczór, usiadłam, by napisać o niej kilka słów. I tak się właśnie zastanawiam, od czego by tu zacząć…

Książka jest fascynująca.

Wywołała we mnie masę przeróżnych emocji. Chwilami byłam na nią zła, chwilami wkurzałam się na głównych bohaterów, na ich decyzje, na to, jak postępują, a chwilami zachwycałam się, nie mogąc przestać czytać. Nie wiem, ma w sobie jakiś taki wewnętrzny, niezwykły magnetyzm, który sprawia, że ręka sama po nią sięga.

“List z powstania” to opowieść, która zaczyna się jeszcze w czasie wojny, później toczy się w czasach Polski czasów PRL (w których ja akurat dorastałam) i w końcu w latach współczesnych. Dwie główne bohaterki: Julia i Marianna – matka i córka – mocno ze sobą związane, przeżywają w życiu zarówno wzloty i upadki, a wszystko ciągle krąży wokół tajemniczej historii siostry Julii, Hani, łączniczki, która zaginęła w czasie Powstania Warszawskiego. Nikt nie wie, co się z nią wtedy stało, krążą podejrzenia, że nie żyje, ale ponieważ nigdy nie odnaleziono jej ciała, nie jest to wcale takie pewne. Przez całe swoje życie Julia usiłuje znaleźć swoją siostrę, a przynajmniej natrafić na jakikolwiek ślad, który mógłby pomóc jej w rozwikłaniu jej tajemnicy. Czy Hanka żyje? A jeśli żyje, dlaczego nie odezwała się po wojnie? Dlaczego nie próbowała skontaktować się z rodziną? Może nie mogła? Wszystko, co robi Julia, związane jest w pewien mniejszy lub większy sposób z poszukiwaniami. Marianna, początkowo zła na matkę, że ta nie myśli o niczym innym, później pomaga jej w poszukiwaniach. Julia twierdzi, że najgorsza dla niej jest ta niepewność, co stało się z jej siostrą. Gdyby chociaż miała jakieś wieści, że Hanka zginęła, pogodziłaby się z tym i w końcu ułożyła sobie życie bez rozmyślań o niej. Mnie się jednak wydaje, że Julia nie byłaby w stanie spokojnie żyć bez tajemniczej historii Hani w tle, ale to tylko takie moje przypuszczenia. Każda nowa nadzieja i światełko w tunelu, dodają Julii skrzydeł, każda porażka – przygnębia ją do tego stopnia, że ta zamyka się w sobie i najczęściej ucieka w pracę.

To książka o tym, jak mocno destrukcyjne może być skupienie się na jednej sprawie i obsesyjne wręcz pragnienie poznania jej rozwiązania. To również powieść o bohaterstwie, odwadze, wierze w powodzenie, pamięci, relacjach rodzinnych i sile wspomnień. Akcja książki rozgrywa się głównie w Gdańsku i Warszawie, co dla mnie, Warszawianki z pochodzenia, mieszkającej od ponad dwunastu lat w Gdańsku, jest mocnym i dodatkowym atutem. Lubiłam podróżować w wyobraźni do miejsc, które opisywała autorka (zresztą Gdańszczanka), na ul. Sobótki w Gdańsku i potem na Niedźwiednik, do kawiarni w Warszawie, na stary Żoliborz – tak urokliwy i zielony latem… Dzięki temu słowa pani Klejzerowicz były dla mnie mocno plastyczne – wszystko to widziałam i choć skończyłam już czytać książkę, nadal mam te wszystkie miejsca przed oczami.

Rodzinna legenda, prześladująca wręcz nasze bohaterki, prowadzi do zaskakującego zakończenia, które było dla mnie prawdziwym wstrząsem, a samo zakończenie – istnym trzęsieniem ziemi – nie tego się spodziewałam! Autorce udało się mnie kompletnie zaskoczyć i kompletnie “rozwalić” w środku. Siedzę teraz z wypiekami na twarzy, usiłując na świeżo przelać na papier to, co czuję po przeczytaniu “Listu (…)”…

Fantastycznie nakreślone postaci: zarówno te główne jak Julia i Marianna, ojciec Marianny, ciotka, później przyjaciółka i wieloletni przyjaciel rodziny, Piotr. Każdy jest inny, nie ma dwóch podobnych do siebie osób, każda inaczej się wypowiada, każda ma swój styl. Bardzo mi się to w książkach podoba.

No i ta piękna okładka 🙂 Z radością odkładam tę książkę na swoją półkę, pięknie się prezentuje. Jeszcze kiedyś do niej wrócę, z całą pewnością jest tego warta.

Copyright © 2024. Powered by WordPress & Romangie Theme.