Jak już gdzieś kiedyś wspominałam, czytam wszystko poza szeroko pojętą powieścią historyczną (z pewnymi klasycznymi wyjątkami), fantastyką (z wyjątkiem Tolkiena i Pottera) i książkami typowo młodzieżowymi. Tymczasem tutaj mamy powieść młodzieżową i to z całą pewnością fantastyczną, w dodatku głównie snutą z punktu widzenia pierwszej osoby, za czym nie przepadam. Być może powinnam się od niej trzymać z daleka i nie tykać, ale przyznaję, że byłam ciekawa, jak młoda, debiutująca autorka, poradziła sobie z warsztatem pisarskim.
Bohaterką książki jest młodziutka dziewczyna Emily, na co dzień zmagająca się z trudami życia z ojcem alkoholikiem, która doskonale zna smak i zapach strachu przed nim, a jednocześnie jest jedyną żywicielką w rodzinie, ponieważ ojciec wszystko, co tylko wpadnie mu w zapijaczone ręce – natychmiast przepija. Emily jest zwyczajna, pracuje w zwyczajnym sklepie, ma zwyczajnych znajomych i zwyczajne marzenia, właściwie niczym się spośród swoich rówieśników nie wyróżnia. Ojcu Emily autorka nie poświęciła uwagi prawie w ogóle, czemu się akurat nie dziwię, bo jest z niego dość oślizły typ i nie ma dla całości większego znaczenia. Pewnego razu, po ucieczce przed ojcem do parku, Emily zasypia na ławce. Nawiedza ją pewien sen. Sen niezwykły, kiedy to przychodzi do niej przystojny mężczyzna o czarnych, niepokojących oczach, w którego ramionach dziewczyna chwilę później się zatraca. We śnie wszystko płonie, kochankowe, pokój, wszystko wokół. Dziewczyna budzi się zaniepokojona i zagubiona, ale wkrótce o śnie właściwie zapomina. Nie ma pojęcia, że to początek przygody jej życia oraz jej przeznaczenia.
Wkrótce sny zaczynają się przeplatać z rzeczywistością, a w życiu Emily pojawiają się demony, aniołowie, istoty obdarzone magią, źli i dobrzy, a skoro są demony, to pojawia się również ten najsilniejszy z nich, sam pan i władca piekieł – Lucyfer. Jeśli mam być szczera, to Lucyfer wizualnie kojarzył mi się zawsze z kimś pokroju Diablo z gry komputerowej, wiecie, czerwony, z rogami, ziejący ogniem i wyziewami siarki, śmierdzący, z kopytami i w ogóle paskudny. Tutaj mamy zwykłego faceta w dżinsach – podobało mi się. Coś jak w “Constantine” – jakiś tam gostek, który może zdmuchnąć z Ziemi połowę ludzkości, ale niczym się na pierwszy rzut oka właściwie nie wyróżnia. Oczywiście, kiedy nie chce się wyróżniać.
Ale o co tak w ogóle chodzi? O to, że Emily posiada pewien dar, którego pożąda zarówno demon, jak i anioł, a ona sama jest wedle przepowiedni przeznaczona… No nie, aż tyle Wam nie zdradzę, by nie psuć Wam przyjemności z czytania. Dość, że zarówno anioły, jak i demony, chcą ją dostać dla siebie, a przy tym, kiedy dowiaduje się o niej sam Lucyfer, postanawia on zaszczycić Ziemię swoją obecnością, a trzeba Wam wiedzieć, że pan samych piekieł, odwiedza Ziemię tylko i wyłącznie w wyjątkowych sytuacjach.
Sama Emily mnie chwilami irytowała. A najbardziej drażniło mnie to, że najpierw działała, a potem myślała, przez co bez przerwy pakowała w kłopoty i siebie, i swoich sprzymierzeńców. A przecież w walce z demonami i magią, trochę rozsądku by nie zawadziło. W większości przypadków gadała, co jej ślina na język przyniosła i ledwie dowiedziała się czegoś istotnego od anioła bądź demona (pomiędzy którymi nieustannie krąży w snach i na jawie), zaraz wypaplała temu drugiemu, choć są to zaprzysiężeni wrogowie – jeden chce unicestwić drugiego. W niektórych sytuacjach Emily reagowała przesadnie histerycznie, w innych, kiedy powinna być przerażona do szpiku kości, nieoczekiwanie wzruszała zwyczajnie ramionami. Bywało, że atakowała tych, których nie znała, bez namysłu i bez myślenia o konsekwencjach, czy byli po jej stronie, czy też nie. Oczywiście mogło to wynikać z jej usposobienia, a potem z daru, jaki posiadała, ale jednak jej zachowaniu przydałoby się ciut więcej autentyczności.
“Demon żądzy” to opowieść o miłości pomiędzy demonem Asmodeuszem a Emily, ale ów wątek nie przekonał mnie tak do końca, ponieważ wszystko rozgrywa się za szybko. Asmodeusz pojawia się nagle, mówiąc Emily słodkie słówka, a ona, choć początkowo go od siebie odpycha, chwilę później ulega jego czarowi i sile pożądania (zapachniało Grayem, którego nie trawię). No bo on jest taki cudowny, że nie można mu się oprzeć, choć rozum podpowiada, że będą z tego kłopoty. I zanim się spostrzegłam, już była wielka miłość, wielkie przyciąganie i oboje nie mogli bez siebie żyć – dla mnie za szybko. Zwłaszcza, że po drodze nie wydarzyło się nic aż tak szczególnego, by ci dwoje tak nagle i tak błyskawicznie zapałali do siebie aż tak wielkim uczuciem. Ale nie poczytuję tego jako wady książki, ponieważ zdaję sobie sprawę, że tak już jest w młodzieżowej literaturze, że miłość często bywa przerysowana. No i muszę się przyczepić, bo nie byłabym sobą… Drażniło mnie to, że wyznając swemu demonowi miłość, Emily musiała go zawsze okrasić epitetem dla mnie do miłości kompletnie nie pasującym w stylu: “kocham cię, dupku”, “kocham cię, głupku”, gdzieś chyba widziałam też nawet “idiotę”.
Najbardziej jednak przeszkadzało mi to, że cała akcja rozgrywa się właściwie w jednym miejscu. Przez pierwsze pół książki w domu Samaela, potem przenosimy się gdzie indziej, gdzie już zostajemy przez kolejne pół książki. Brakowało mi większego rozmachu, ruchu, jakiejś okolicy, lasu, miasta, nie wiem, nawet motywu ucieczki przed prześladowcami, który podsyciłyby atmosferę. Myślę, że dzięki temu książka zyskałaby na dynamice. Brakowało mi też trochę szerszych przemyśleń bohaterów pomiędzy opisami tego, co mówili i robili.
Zaskoczył mnie bardzo i spodobał mi się motyw feniksa. Ogólnie lubię wszelkiego rodzaju magiczne istoty, jak hipogryfy, chimery, hydry, gargulce, smoki, a także demony, diabły i czarownice, więc te ostatnie postaci spodobały mi się również w “Demonie żądzy”, choć te poboczne są zaznaczone bardzo znikomo. Najbardziej polubiłam demona Samaela, za jego spokój, równowagę i rozsądek oraz za to, że w chwilach podbramkowych potrafił sprowadzić wszystkich na ziemię. Awnas też był w porządku, tylko ciągle czytałam jego imię “Awans” – sorry, nie udało mi się inaczej 😀
Zaletą książki jest humor. Ale nie taki, że śmiejecie się w głos, to raczej humor specyficzny, rozładowujący atmosferę, słowne przepychanki pomiędzy głównymi bohaterami. Generalnie książkę szybko się czyta, zawiera ona w sobie mnóstwo dialogów i choć mnie osobiście przeskakiwanie z narratora do narratora wybijało z rytmu, to myślę, że nie można tego poczytać za wadę, tylko oryginalny pomysł na książkę. Styl autorki wymaga doszlifowania, niektóre zdania mają trochę zaburzoną rytmikę (którą swoją drogą powinno skorygować wydawnictwo), zdarzają się potknięcia stylistyczne w formie: “wydarzenia działy się szybko” czy “co zrobi z wiadomością, którą mu powiedziałam”. No i za dużo wyrażeń “swoje, moje, jego”. Sądzę jednak, że z racji na młody wiek pisarki oraz fakt, że mamy do czynienia z debiutem, można to wszystko książce wybaczyć.
Świetna okładka, którą rozgryzamy do końca dopiero w chwili, gdy zagłębiamy się w akcję, no i nietuzinkowy pomysł na opowieść o demonach, czynią z owej książki naprawdę niezły debiut. Jestem też przekonana, że miłośnicy powieści młodzieżowych oraz fantastycznych, ocenią książkę o wiele wyżej niż ja. Myślę też, że “Demon żądzy”, podobnie jak kolejne książki, które wyjdą spod pióra Dominiki Szałomskiej, bez trudu znajdą swoją grupę fanów, zwłaszcza wśród ludzi młodych, poszukujących w fantastyce czegoś nowego i oryginalnego.
*książkę otrzymałam od wydawnictwa Novae Res dzięki autorce