Dostrzegam często gonitwę pod tytułem: “kto przeczyta więcej, szybciej, bardziej wartościowo”, etc.
No bo wiadomo, że nie wypada czytać byle czego, a najlepiej czytać jedną książkę na parę dni, żeby w tygodniu zmieścić przynajmniej trzy. No i najlepiej wybierać przodujących autorów, o których się mówi, pisze i wygłasza o nich same peany.
Cóż… Szczerze mówiąc, ja osobiście, czytam to, co mi się podoba i to, co lubię. Owszem, czasem trafiam na coś, co mi się nie podoba i z zasady doczytuję do końca, po czym zapominam. Jednak główna zasada jest taka, że jak mam ochotę przeczytać coś lekkiego, zabawnego i prostego, to to robię. A jeśli mam ochotę na horror, to sięgam po coś w tym stylu. Kiedy natomiast najdzie mnie chętka na jakieś dzieło z górnych półek, osławione, super dobre i mam na nie czas, to też po coś takiego sięgnę. Niekiedy poczytam romans, innym razem klasykę, czasem kryminał.
No bo o co chodzi w samym czytaniu? O przyjemność? O schowanie się przed światem? O relaks? A może o odchamienie się i ucieczkę od codzienności? No bo w gruncie rzeczy, po co czytamy?
Mnie czytanie przede wszystkim sprawia przyjemność. Ogromną. Lubię zwinąć się w kłębek na kanapie, z kocem, książką i ciszą i zagłębić się w świat moich bohaterów, czy to mroczny, czy romantyczny. Wtedy właśnie odpoczywam. Lubię, kiedy otaczają mnie książki, lubię na nie patrzeć, lubię brać je do rąk, kartkować, wąchać, przeglądać, a te, które już znam, podczytywać fragmentami. I mam z tego taką samą przyjemność, niezależnie od tego, czy trzymam w rękach Kinga, Norę Roberts, czy też Sienkiewicza. Bo książka to książka, mój drugi świat, którego nie oceniam, a który przyjmuję takim, jakim on jest.
Dlaczego to piszę? Bo zauważyłam, że jak ktoś czyta najnowszą książkę Stephena Kinga, to jest super gość, a jak męczy coś tam Diany Palmer, to już jest nudny i w ogóle do kitu. A przecież rzecz nie w tym, co czytamy, ale w tym, że w ogóle to robimy. A jeśli czytanie ma nam sprawiać przyjemność, to czytajmy to, na co akurat mamy ochotę.
Ja sobie na przykład wzięłam wczoraj z biblioteki “Zwyciężyć mimo wszystko” Sandry Brown i “Dom kości” Grahama Mastertona. Lubię ich oboje i chętnie czytuję ich oboje. Grahama to już przez sentyment, bo jako nastolatka (czekajcie, liczę, ile to lat temu było…) kupowałam dosłownie wszystko, co się tego autora ukazało na polskim rynku.
A co piszę? Piszę to, co mi w duszy gra. Głównie są to powieści dla kobiet, bo też ich bohaterkami są (również) kobiety, ale nie tylko. Książka “Zdążyć przed świtem” została określona mianem powieści sensacyjnej (i nawet została zrecenzowana w portalu kryminalnym). Ostatnio usiłowałam określić gatunek tej, która ma się ukazać lada moment i wcale nie było mi łatwo. W końcu zdecydowałam się na powieść sensacyjną z nutą romansu, ale tak do końca mnie to określenie nie przekonuje. Nie lubię ckliwości, więc nie piszę ckliwie, a przyjęło się uważać, że jak romans, to ckliwość, różowość i cukierkowe przesłodzenie. Otóż, wcale niekoniecznie. Zawsze usiłuję stawiać na autentyczność. I jeśli mój bohater kocha, to kocha namiętnie i z pasją, a nie cukierkowo. Jeśli rzuca się w pogoń za mordercą, to robi to z narażeniem życia, jeśli ktoś go zrani, to cierpi i płacze…
Książka, którą chciałabym wydać jako następną, jest powieścią obyczajową z tłem thrillera…
Chyba nie potrafię sprecyzować gatunku moich książek. A może jestem po prostu zwykłą grafomanką, kto wie?
Wypuszczenie swojej twórczości w świat, zawsze wiąże się z ryzykiem, że nie zostaniemy dobrze przyjęci. Ale to chyba nie jest w stanie zrazić autora. Bo prawdziwy autor nie pisze dla publiczności, a na pewno nie wyłącznie dla publiczności. On pisze głównie dla siebie, a pisze dlatego, że musi, bo tak właśnie dyktuje mu serce.