Nie wiedziałam, że istnieje serial nakręcony na kanwie tej książki aż do chwili, gdy przeczytałam o tym z tyłu okładki. Książkę kupiłam bardzo spontanicznie, lekko oczarowana okładką i zwięzłym opisem wydawcy. I stwierdzam, że warto było.
“Zawołajcie położną” to zapis pamiętników Jennifer Worth, która jako młoda położna zaczęła pracę w robotniczej dzielnicy East End w ośrodku sióstr anglikańskich w Domu Nonnata, gdzie mieszka wraz z zakonnicami i innymi pielęgniarkami. Niosą one pomoc potrzebującym mieszkańcom głównie czynszówek, otaczają opieką kobiety w ciąży, przyjmują porody, opiekują się potrzebującymi i chorymi. Pracują w poradni, jeżdżą na wizyty domowe i są niemal na każde zawołanie swoich pacjentek. Wystarczy jeden telefon, a one pakują torby, wsiadają na rowery i czy słońce, czy deszcz, pogoda, czy mgła, jadą do pacjentki.
W książce nie ma typowej akcji. Autorka opisuje swoje doświadczenia z kolejnymi pacjentkami oraz innymi kobietami, którymi się opiekowała, przedstawiając w zarysie historię ich życia i moment oraz okoliczności, w których je poznała. Mnie osobiście najbardziej ujęła opowieść o Mary – biednej dziewczynie z Irlandii, która postanowiła uciec z domu, gdzie ciągle ją krzywdzono i rozpocząć nowe, lepsze – jak sądziła – życie w Londynie. Nasza bohaterka wysłuchuje opowieści Mary i nie może już o niej zapomnieć, o młodziutkiej, niesprawiedliwie i brutalnie potraktowanej nastolatce. Mocno wstrząsnęła mną również historia pani Jenkins, którą poznajemy wraz z bohaterką na samym początku książki. Jennifer czuje wstręt do brudnej staruszki, która włóczy się ulicami w zbyt obszernych, paskudnych buciorach. Dopiero później, kiedy poznaje jej historię, budzi się w niej głębokie współczucie i zrozumienie dla biednej kobiety. Natomiast postacią, która mnie najbardziej ujęła we wspomnieniach tytułowej położnej i którą bardzo polubiłam, jest jej pacjentka Conchita Warren. Conchita rodzi właśnie swoje dwudzieste czwarte dziecko, zupełnie nie mówi po angielsku i jest żoną Lena Warrena – angielskiego robotnika. Czuła i troskliwa matka, śliczna i uśmiechnięta, odbarzona niesamowitą pogodą ducha, wzbudziła we mnie cały wachlarz uczuć – od żywej sympatii, poprzez współczucie, na realnym i niezwykłym podziwie kończąc. Polubiłam ją za atmosferę, jaką wprowadzała w swoim domu, gdzie nikt nigdy się nie kłócił, gdzie starsze dzieci nosiły młodsze, nikt nie wydawał się nieszczęśliwy, dla każdego starczało miłości i oddania.
Trzeba nadmienić, że z dość brutalną otwartością i szczerością Jennifer Worth opisuje, jak żyli ludzie w latach pięćdziesiątych XX wieku. Liczne rodziny były wówczas normą, brak kanalizacji, łazienek, toalet, suszące się wszędzie pranie – na to wszystko natykały się pielęgniarki odwiedzające swoje pacjentki. Rodziny te na ogół żyły w dwóch pokojach z kuchnią, gnieżdżąc się po sześć, siedem osób w jednym pokoju, śpiąc razem gdzie się tylko dało. Bywało, że podczas takich wizyt przedporodowych, siostry natykały się na skromne, ale czyste mieszkania, ale nie brakowało też takich, w których królował brud, smród niemytych ciał i potu, zepsutego jedzenia i ekskrementów. Niektóre swoje pacjentki Jennifer wspomina ciepło – tak jak Conchitę, o innych zaś wolałaby zapomnieć.
Oczywiście najczęściej położna jest wzywana do porodów, które na ogół przyjmuje sama lub w asyście drugiej pielęgniarki bądź lekarza. Większość z nich odbywa się w domu, a o samych przygotowaniach Jennifer opowiada nam czasem ze szczegółami, czasem bez. Każdym narodzinom początkującej położnej towarzyszy stres. Jennifer opowiada o tym, jak musiała zachować wewnętrzny spokój w sytuacjach wymagających od niej samodyscypliny, opanowania, cierpliwości – często była jedyną osobą przy rodzącej, której ta bezgranicznie ufała. Na jej barkach spoczywało zdrowie i życie zarówno matki, jak i jej rodzącego się właśnie dziecka. To ogromna odpowiedzialność, zwłaszcza w tamtych czasach, kiedy w razie komplikacji kobieta powinna znaleźć się w szpitalu. Tymczasem lekarz mógł być u innego pacjenta, karetka nie przyjechała na czas, a pediatra zgubił się gdzieś we mgle.
Język książki jest prosty, nie ma w nim zbyt wiele fachowego medycznego języka, czyta się ją szybko i przyjemnie, choć ma przeszło czterysta stron.
Warto po nią sięgnąć choćby po to, by przeczytać, jak żyli mieszkańcy Londyńskiego East Endu w latach pięćdziesiątych i jak wyglądała ich codzienność. Może wówczas docenimy luksusy czasów dzisiejszych? Może przyglądając się z bliska pracy i poświęceniu ówczesnych położnych, docenimy wkład w opiekę nad kobietą i jej dzieckiem również tych współczesnych pielęgniarek?
To bardzo dobra pozycja na rynku wydawniczym, a jest dostępna zarówno w wydaniu papierowym, jak i elektronicznym.