Tag Archives: Obyczajowe

“Lawenda” Ewa Formella

Nie znałam tematyki książki aż do chwili, gdy zerknęłam na tył okładki. Na ogół bardzo ostrożnie podchodzę do powieści obyczajowych, bo często mnie one zwyczajnie nudzą. Jestem zdecydowanie miłośniczką mocnej literatury, w której nieustannie coś się dzieje i w której akcja pogania akcję. Tym razem skusiłam się na książkę autorki, o której wiele słyszałam, ale nigdy przedtem nie miałam przyjemności czytać niczego, co wyszło spod jej pióra. A skusił mnie wyłącznie… tytuł. “Lawenda” – uwielbiam. Mam w ogrodzie, króluje na moim skalniaku, bosko pachnie, choć nie jest zbyt okazała, o skromnych, ale pięknych kwiatach w moim ulubionym kolorze. Książkę dostałam od autorki, niecałe dwieście stron wydrukowanych przyjemną dla oka czcionką na ładnym papierze.

Dłuższy czas wahałam się, czy zdradzić Wam znaczenie tytułu, ale doszłam jednak do wniosku, że każdy powinien odkryć je sam.

“Lawenda” to książka o kobietach dla kobiet. Myślę, że spodoba się większości tych pań, która po nią sięgnie. Bohaterką powieści jest Małgorzata i jej dzieci, jej rodzice oraz bliska przyjaciółka Ada. To powieść o kobietach, które parają się najstarszym zawodem świata, na które jednak autorka spojrzała z tej drugiej perspektywy, ich prywatności, ich marzeń i pragnień, ich wspomnień. Córy Koryntu, o których mowa, to nie zwyczajne, wyzywająco ubrane prostytutki usiłujące złapać klienta gdzieś na rogu ulicy. To eleganckie, atrakcyjne, piękne kobiety, które niczym japońskie gejsze, umilają klientom chwile w restauracji, gdzieś w mieście, a także oczywiście w alkowach ekskluzywnego domu rozkoszy, którym kieruje jego założycielka – Ada. Ich klienci to niezwykle zamożni panowie, często z zagranicy, przyjeżdżający do Polski wyłącznie po to, by spotkać się ze swoją wybranką, spędzić z nią kilka dni bądź wieczór oraz namiętną noc. Nie jest to jednak wyłącznie książka o prostytutkach, to przede wszystkim powieść o wybaczaniu, głównie sobie. Autorka pokazuje, że każdy, niezależnie od wszystkiego i niezależnie od tego, co robi lub robił w życiu, zasługuje na spełnianie marzeń swoich i swojej rodziny, zasługuje na przyszłość, na przyjaźń, miłość i w końcu – przede wszystkim – zasługuje na szczęście.

Pięknie i ujmująco pani Ewa podeszła do zamysłu powieści. Zrezygnowała ze stereotypów, jakie towarzyszą owemu tematowi i opisała na pozór luksusowe call girls, które w sercach – tak naprawdę – są zwyczajnymi kobietami, które mają takie same marzenia i pragnienia, jak wszystkie inne kobiety.

“Widzisz, my na wiele spraw i wielu ludzi patrzymy stereotypowo i nie zastanawiamy się nad tym, że to, co widzimy, może być zupełnie odmienne od tego, co moglibyśmy widzieć”.

W “Lawendzie” towarzyszymy Małgorzacie w jej życiu i codzienności oraz Adzie, która opowiada o tym, jak powstał jej dom rozkoszy i jak to się stało, że zajmuje się dzisiaj tym, a nie czymś zupełnie innym. Specjalnie do niej przyjeżdża Paweł, pisarz, który chce wszystko opisać w swojej nowej książce. O domu rozkoszy Ady słyszał, że był to swego czasu najbardziej ekskluzywny dom o tego rodzaju usługach w Trójmieście, o ile nie w całej Polsce. Ada, kobieta nie pierwszej już młodości, cofa się we wspomnieniach do lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, opowiadając mu o swoich przejściach, o wzlotach i upadkach, o sukcesach i upokorzeniach, o śmiechu i łzach. Paweł, który dotąd myślał, że sporządzi po prostu dokument o prostytutkach w Trójmieście, odkrywa nagle, że będzie to powieść przesycona emocjami, wspomnieniami płynącymi prosto z serca, pachnąca morzem, przygodą, miłością i pięknem. Tak! Pięknem. Zdumiony i coraz bardziej zafascynowany opowieścią Ady, zaczyna traktować ją jak kogoś bardzo bliskiego, przyjaciółkę, matkę.

“(…) mówił, że jestem jak wiosna. To jego ulubiona pora roku, która swym nadejściem przyniosła mu tyle radości i rozkoszy, jaką mogą dać tylko ciepłe, wiosenne promienie słońca”.

Całość napisana jest przystępnym językiem, z zachowaniem takiej rytmiki zdań, że czytając, wzrok ślizga się lekko po słowach i bez problemu i wysiłku przewracamy kartkę za kartką. Pani Ewa pisze prosto, ale mimo tej prostoty, wszędzie widać charakterystyczny poetycki język, dzięki któremu mnie książka wciągnęła od pierwszego rozdziału. Już po pierwszych stronach i stylu autorki wiedziałam, że to książka dla mnie i że na pewno mi się spodoba. Nie ma tu porywającej akcji, ale nie sposób się oderwać od teraźniejszości Małgorzaty i wspomnień Ady. Potoczność dialogów przydaje autentyczności czytanej historii, a opisy pozwalają oderwać się od codzienności i zapomnieć się na chwilę w wyimaginowanym świecie książki:

“Wyszli na zewnątrz i ciepłe promienie słońca delikatnie popieściły jej szarą, zmęczoną życiem i chorobą twarz. Z ciekawością dziecka zaczęła rozglądać się wokół i chłonąć wzrokiem każdy szczegół (…). Spokojny szum morza i krzyki mew oderwały ich od smutnej rzeczywistości, jaką była choroba. Podjechali na wzniesienie i ustawili wózek naprzeciw wody. Kobieta z zachwytem wpatrywała się w błękitne fale i uśmiechała się”.

A tak, bo nie wspomniałam, że jest to też historia skrzywdzonej przed laty córki, zranionej przez własnych rodziców i rodziców, którzy się na tej córce zawiedli. To walka z chorobą i smutkiem, próba odzyskania zaufania córki i miłości rodziców, próba ułożenia sobie życia na nowo i pogodzenia się z tym, co już się wydarzyło oraz z tym, co niechybnie musi nadejść.

Żeby nie było tak mocno kolorowo, w książce znalazłam dwa błędy ortograficzne i parę nieznaczących literówek. Uważam też, że wszelkie zwroty anglojęzyczne powinny być tłumaczone. Być może wielu osobom nie sprawią one trudności, ale jednak jest to polska książka polskiej autorki, której akcja rozgrywa się w Polsce i to tłumaczenie powinno się gdzieś tam na dole kolejnych stron znaleźć.

A mówiąc już o akcji i jej miejscu. Akcja toczy się w Trójmieście, głównie w Gdyni, co dla mnie, od dwunastu lat mieszkanki Gdańska, jest dodatkowym atutem. Lubiłam wraz z bohaterką i jej dziećmi spacerować po Bulwarze, w stronę portu czy też ulicą Świętojańską.

I jeszcze jedno ważne przesłanie. Małgorzata, choć zamożna, elegancko ubrana, piękna, atrakcyjna i wzbudzająca u płci przeciwnej pożądanie oraz zachwyt, nie jest szczęśliwa. Chciałaby żyć inaczej, chciałaby móc poświęcić się tym, których kocha najbardziej, swoim dzieciom, chciałaby wybaczyć samej sobie błędy przeszłości. Marzy o tym, by zapomnieć o przykrościach, jakie ją spotkały. Tylko czy na to zasługuje? Czy jest godna miłości? Czy jest warta zaufania? Cóż… Być może ona sama nie jest tego do końca pewna, ale książka wyraźnie pokazuje, że każdy – naprawdę, bez wyjątku, każdy – zasługuje na taką szansę.

“To tak jak z kwiatami, jedne muszą zwiędnąć, aby na wiosnę znów cieszyć oczy ludzi swoją dostojnością i pięknem, a inne cały rok stoją niewzruszone w donicy, zastępując piękno kwiatów bujną zielenią”.

Książkę polecam wszystkim kobietom, w każdym wieku, młodym i starszym, choć może i mężczyźni zechcą poznać losy Małgorzaty i przeszłość Ady. A ja z chęcią sięgnę po inne książki pani Ewy, ponieważ ujęła mnie ona ciepłem, elegancką prostotą i wewnętrznym blaskiem. Dziękuję.

 

* wszystkie cytaty pochodzą z książki
** za powieść bardzo dziękuję autorce, pani Ewie

“Latarnik” Karol Kłos

Byliście kiedyś na latarni morskiej? Pamiętam, że jako dziecko, właziłam na każdą, przy której tylko się znalazłam. W wakacje zawsze jeździło się nad morze i na ogół wędrowało ku latarniom, żeby popatrzeć z góry na miasteczko i odetchnąć rześkim morskim powietrzem. Bo nie wiem, czy wiecie, że tam na górze pachnie ono zupełnie inaczej.

“Latarnik” został napisany w formie dziennika, w którym autor opisuje wydarzenia ze swojego życia. Trzeba Wam wiedzieć, że Karol Kłos, autor książki, pracuje jako latarnik. Nie ukrywam, że to mnie zafascynowało i sprawiło, że książkę zdecydowałam się przeczytać właściwie w ciemno, bez szukania o niej opinii w Internecie i podpytywania tu i tam, czy w ogóle warto. A czy warto? Warto.

Nie jest to książka dla każdego, ale mnie – miłośniczce mrocznych thrillerów – spodobała się bardzo. Nie znajdziecie tutaj zawrotnego tempa i wciągającej ze wszech miar akcji, gdzie śledzicie poczynania bohaterów z wypiekami na twarzy. W tej książce nie ma akcji jako takiej. Jest za to mnóstwo przeżyć bohatera-autora, dużo humoru i satyry oraz piękne widoki.

W trakcie lektury nie jeden raz się uśmiechnęłam, a nawet roześmiałam w głos. Dzięki dystansowi do samego siebie, autor potrafił w przekomiczny sposób opisać pewne wydarzenia tak, że miałam wrażenie, iż czytam po prostu powieść obyczajową z bajecznym wręcz humorem. Rozbawiło mnie fotografowanie dzika, którego później nie można było odnaleźć na zdjęciu, czy choćby wyrabianie dowodu osobistego – bo przecież dotarcie do urzędu czy nawet ustawienie się w kolejce, choć brzmi banalnie, wcale do takich prostych nie należy. Humor i satyra na turystów, na mieszkańców, na mężczyzn i kobiety, przebija z każdej strony i mimo, że sama bywam turystką, wcale nie poczułam się urażona niektórymi przytykami do owych turystycznie wyżywających się osób. Bo tak naprawdę autor ma wiele racji w tym, co pisze. Zresztą poczuciem humoru i prześmiewczym stosunkiem do samego siebie, pan Karol ujął mnie całkowicie.

“Nie mówiłem o taborecie? No więc na miejscu przeznaczonym dla kierowcy nie było fotela, takiego jak zwykle jest w innych samochodach. W naszym samochodzie na tym miejscu stał taboret, przeniesiony tam z kuchni za zgodą mojej mamy”.

Książka podzielona jest na rozdziały i rozdzialiki, jak to bywa w dzienniku. Jedne wpisy są dłuższe, inne zamykają się ledwie w paru zdaniach. Całość, luźno powiązana ze sobą, czyta się szybko i lekko, choć tematyka nie zawsze do lekkich należy. Przede wszystkim, co bardzo mi się spodobało, autor nie sili się na górnolotność, kiedy sytuacja tego nie wymaga i wali prosto z mostu, więc mamy właściwie wrażenie, że wszystko nam opowiada osobiście. Nie spotkamy tutaj nagromadzenia dialogów, ale w zasadzie nie są one jakoś wybitnie potrzebne, bo latarnik snuje swoją opowieść w niesamowicie sugestywny sposób. A obok tych wynurzeń, całkiem interesujących i dowcipnych, na tematy pracy, bezrobocia, kobiet, turystów, przyjaciół, pojawiają się też cudne opisy, których malowniczość mocno chwyta za serce. Dla mnie, rodowitej Warszawianki, od zawsze zakochanej w morzu, dzikiej plaży i nadmorskich pejzażach, dzięki którym między innymi zamieszkałam na wybrzeżu, był to strzał w dziesiątkę. A niektóre opisy, z pozoru zupełnie zwyczajne, nabierają pod piórem pana Karola wręcz intymnego charakteru, niczym zwiewny jak mgiełka erotyk:

“Ta plaża czekała na mojej przyjście. Gdy wreszcie do niej przyszedłem, przywitała mnie pieszczotą gorącego piasku. Ostrożnie stawiałem stopy, zagłębiając się w miękki piasek, sięgając pod skórę plaży ku jej wilgoci, ku chłodniejszym warstwom. Pulsowała delikatnie nerwowymi skurczami, poddając się moim stopom jak masażyście. Taki relaks jest jej potrzebny do czasu do czasu”.

Mimo całej otoczki satyry i humoru, autor wielokrotnie porusza tematy ważne i ciężkie. Nie zawsze jest nam do śmiechu, czasem trzeba się zatrzymać i poddać refleksji. Czasem autor ucieka od dramatyczniejszych wątków, zaczyna bujać w obłokach, zupełnie jakby chował się za wyobraźnią, by uniknąć bólu, rozczarowań, jakby chciał przed czymś uciec. Wówczas pojawiają się opisy rodem ze snów i fantazji, a sam autor jawi nam się z zamkniętymi oczami, daleki, odległy, z nieobecnym uśmiechem na twarzy.

“Świat jest teatrem. Wszyscy żyjący są w tym teatrze zatrudnieni albo zamknięci na widowni”.

Muszę przyznać, że “Latarnik” to książka zupełnie odmienna od wszystkich. I z całą pewnością mogę powiedzieć, że nigdy nie czytałam jeszcze niczego podobnego. Wnosi ona do świata literatury coś nowego. Z podobnym humorem i samokrytyką spotkałam się między innymi w “Dzienniku Bridget Jones”, ale tutaj, ponieważ wiem, że autor bazuje na własnych doświadczeniach i własnych przeżyciach, wszystko zyskuje pewien dodatkowy realizm, taki w 3D.

Nie ukrywam też, że nie raz w życiu zastanawiałam się, jak to jest pracować w latarni morskiej. Najbardziej zastanawiał mnie fakt, czy latarnik darzy “swoją” latarnię sympatią, czy nienawiścią? Czy jest to może dla niego taki sam budynek, jak inne? Rodzaj biurowca, do którego przychodzi, pracuje, a potem wraca do domu? Gdzieś w głębi serca miałam nadzieję, że jednak latarnia jest dla “swojego” latarnika wyjątkowa. A on dla niej. Że żyć bez siebie nie mogą i że są ze sobą po wsze czasy związani.

“Ta latarnia wciąż na mnie patrzy z wysoka, wciąż mnie obserwuje. Ona jedyna wie, co nas łączy nierozerwalnie ze sobą, ona wciąż o tym pamięta. Gdy wspinam się na nią po schodach, drży z niecierpliwości, nie mogąc doczekać się mojego wejścia. Gdy zachwieję się zmęczony, to mur mnie podtrzymuje, daje oparcie dla wytchnienia, pozwala nawet przysiąść pod oknem i tchu nabrać. Im wyżej wchodzę, tym wyraźniej słyszę bicie jej serca, szmer krwi w jej żyłach, świst powietrza w jej płucach”.

A TEN latarnik ma bardzo romantyczną duszę.

Książkę polecam, choć zdaję sobie sprawę, że nie każdemu może się ona spodobać. Ale warto przeczytać, warto poznać rozterki naszego bohatera, warto posłuchać jego opowieści. Wreszcie warto, by zobaczyć jak wygląda świat z góry, by popatrzeć na niego oczami latarnika.

*cytaty pochodzą z książki
** za możliwość przeczytania “Latarnika” dziękuję blogowi Pisaninka, a za same książki – autorowi

 

“Z poczwarek w motyle” Patrycja Żurek

Słyszałam sporo dobrego o tej pozycji i kiedy tylko pojawiła się okazja do przeczytania książki, natychmiast się zgłosiłam.

“Z poczwarek w motyle” to historia dwóch przyjaciółek: Zuzanny i Sylwii. Kobiety nie widziały się przez kilka lat, a ich kontakt ograniczał się do maili. Zuzannę poznajemy w kiepskim okresie jej życia, kiedy dręczy ją głęboka depresja, kiedy wydaje jej się, że życie nie ma sensu, a do tego męczona przez silne, uporczywe migreny, nie widzi dla siebie żadnej przyszłości. Przy życiu trzyma ją mały synek i mąż Paweł, choć Zuzanna nie jest już pewna, czy nadal kocha tego drugiego. Sylwia, szczęśliwa żona Andrew, zakochana mocno w swoim mężu, pogodna i choć skrywa w sercu straszną tragedię, potrafi cieszyć się życiem i patrzeć optymistycznie w przyszłość. Wraz z mężem od kilku lat na stałe mieszka w Niemczech.

I pewnego dnia niespodziewanie Sylwia staje w drzwiach Zuzanny. Zamiast wesołej, ładnej dziewczyny, którą pamięta, widzi zaniedbaną kobietę, z przetłuszczonymi włosami, z papierosem w ustach, zmęczoną życiem i codziennością, załamaną, kompletnie niepodobną do Zuzy, którą Sylwia znała kiedyś. Usiłuje pomóc przyjaciółce, wbrew temu, co myśli ona sama, zapisuje ją na badania, namawia na psychologa. Mimo początkowej niechęci i wrogiego wręcz nastawienia, Zuzanna przystaje na propozycję Sylwii i uczy się korzystać z jej pomocy. Wkrótce się zmienia, podejmuje decyzje, które – być może – zaważą na całym jej życiu i na jej przyszłości. Niestety na wcześniejszym zachowaniu Zuzanny bardzo ucierpiało jej małżeństwo. Czy teraz, po tak długim czasie, będzie je mogła odbudować? Czy pomiędzy Zuzanną a Pawłem istnieje jeszcze uczucie? Jakaś więź? Czy może razem trzyma ich już tylko dziecko?

Sylwia zdaje się być niepodzielnie szczęśliwa w swoim życiu, ale okazuje się, że i ona ma za sobą traumatyczne przejścia, których nie sposób zapomnieć i z którymi musiała się oswoić i nauczyć żyć. Ogromne wsparcie ze strony Andrew, silna wola i chęć przetrwania, dały jej siłę do podniesienia głowy i optymistycznego spojrzenia w przyszłość. I tego się trzyma, tak właśnie stara się postępować, na przekór losowi.

Nie polubiłam Zuzanny. Zachowuje się ona jak chorągiewka na wietrze, co pięć minut zmienia zdanie, co chwilę uznaje, że coś zrobi inaczej niż dopiero powiedziała lub postanowiła. Na wyciągniętą dłoń przyjaciółki reaguje warczeniem i wulgarnością. Nie widzi w sobie wad, a kiedy ktoś jej je pokazuje, traktuje go jak wroga. Dopiero później sobie to uświadamia, ale z początku zachowuje się jak narkoman, którego ktoś zmusza do leczenia. Zupełnie jakby sama z siebie robiła męczennicę. Wiecznie narzeka na ból głowy, ale nie robi nic, by choć zdiagnozować, skąd owe bóle pochodzą. Jęczy, że wszystko idzie nie po jej myśli, ale nawet nie stara się zmienić samej siebie, swojego podejścia do syna, do męża, do życia. Zresztą sama przyznaje, że nie była w porządku:

“Ja byłam rozkapryszona i wiecznie miałam focha”.

Dopiero silne potrząśnięcie Zuzanną daje nadzieję na to, że coś się zmieni. Dopiero wówczas ona sama zaczyna robić coś, by zmienić własne życie i życie swoich bliskich.

Polubiłam natomiast Sylwię, ciepłą, dobrą, szczodrą, o pięknym sercu. Sylwia robi wszystko, co tylko może, by pomóc przyjaciółce, angażuje w to nawet jej męża, rozmawia z nim, ustala wizyty u lekarzy. To ona wysłuchuje żalów i płaczu Zuzy, kiedy ta się załamuje, ona wisi godzinami na telefonie, ona przyjeżdża na jedno jej zawołanie. Jest naprawdę dobrą i oddaną przyjaciółką.

“Z poczwarek w motyle” to powieść obyczajowa. Nie ma w niej szybkich zwrotów akcji, ani wątku kryminalnego. To powieść o przyjaźni, o zdradzie, o przebaczaniu, o miłości, o życiu. Z pewnością porusza sporo ważnych problemów, o których chętnie przeczytają miłośnicy wątków obyczajowych. Mnie – przyznam szczerze – za mocno nie porwała. Od strony technicznej brakuje jej chyba więcej pracy nad treścią, ponieważ ma potencjał i zawiera w sobie ciekawy pomysł. No i z pewnością porusza ważne życiowe kwestie. Jednak – moim zdaniem – wymaga dopracowania, zwłaszcza w zakresie dialogów, które często są chaotyczne, często wręcz beznamiętne, brakuje mi w nich opisu zachowania bohaterów, bo przecież nikt nie rozmawia stojąc, czy siedząc bez ruchu. Podczas rozmowy gestykulujemy, podnosimy głos, chodzimy, robimy coś z rękami, zmieniamy pozycję, tutaj tego nie ma. No i kompletnie nie pamiętam (lub tego nie doczytałam), jak wyglądają poszczególni bohaterowie.

Jednak to, co najbardziej mnie w książce drażniło, to narrator. Osobiście nie przepadam za książkami pisanymi w pierwszej osobie, ale jak już zacznę czytać, to przywykam. Niestety tutaj mamy trzy postacie, między którymi przeskakujemy co rozdział i za każdym razem czytamy dalej w pierwszej osobie z punktu widzenia kogoś innego. Mnie osobiście strasznie wytrącało to z rytmu czytania, przeszkadzało się skupić i odbierało przyjemność z lektury. Nadmieniam jednak, że nie postrzegam tego jako wady książki, to tylko taka moja osobista dygresja.

Miejscami książka brzmi jak pamiętnik nastolatki, a z pewnością nie jest raczej kierowana do młodzieży. Chwilami bywa wulgarna, ale ostatecznie prawdziwi ludzie również bywają wulgarni, więc nie jest to jakiś rażący motyw. No i muszę to napisać: strasznie mi się nie podobało nazwanie zmarłego niemowlęcia “Białą Panią”. Sama też jestem matką i nigdy nie nazwałabym w taki sposób zmarłego dziecka. Kruszynką, aniołkiem, maleństwem, córeńką, dzieciątkiem – tak, ale nigdy Panią.

W paru miejscach w dialogach pojawiały się zdania, których nie lubię w powieściach, bezosobowe ujęcia tego, co mówi bohater, w stylu:

“- To był twój obowiązek zadbać o niego – pogardliwie, z ironią”.

Wolałabym jednak wtrącenie, że “pogardliwie powiedział, stwierdził, warknął, syknął”, itd. W wielu miejscach błędnie są postawione przecinki, zdarzało się, że wyrazy miały złą końcówkę, co zupełnie potrafiło zmienić sens zdania – to wszystko to jednak raczej wina korekty, a nie samej autorki.

Ogólnie myślę, że książka może się spodobać każdemu, kto lubi klasyczne pozycje obyczajowe, a gdyby autorka popracowała dłużej nad treścią, nad dialogami, to miałaby szansę stać się powieścią bardzo dobrą. No i może dla takiego miłośnika powieści sensacyjnych i thrillerów, jakim jestem, mogła być przez te niedociągnięcia mniej wciągająca.

– wszystkie cytaty pochodzą z książki,
– za możliwość przeczytania powieści dziękuję Autorce oraz akcji PNGiSAM

 

“Bezdomna” Katarzyna Michalak

Sama z siebie chyba po tę książkę bym nie sięgnęła, ale poleciła mi ją koleżanka, która jest tak samo “czytata” jak ja, uznałam więc, że książka powinna mi się spodobać. Początkowo nasuwało mi się ciągle, że strasznie w niej dużo zbiegów okoliczności. Że przecież to właściwie niemożliwe, by wszystko tak się zapętliło, jak to przedstawiła autorka. Potem jednak uznałam, że tak musiało po prostu być i że nie było innych możliwości, jak te, które opisała Katarzyna Michalak.

Tytułową bezdomną jest Kinga Król, która pod starą kurtką i rękawiczkami bez palców, skrywa ból, straszliwą życiową tragedię i poczucie winy tak ogromne, że nie pozwala jej ono zwyczajnie i normalnie żyć. I któregoś dnia czara się przepełnia, Kinga czuje, że dłużej tego nie zniesie, zamyka się w śmietniku, łyka garść prochów, zapija je wódką i mając nadzieję, że już więcej się nie obudzi, czeka. Czeka na śmierć. Tymczasem pech chce, że wraz ze swoją przegraną osobą, zamknęła w śmietniku kota. Zwykłego burasa, który teraz, mrucząc, usiłuje się do niej przytulić. A na domiar złego drzwi śmietnika nagle się otwierają i staje w nich kobieta. Widząc bezdomną i tak samego porzuconego kota, zaprasza oboje do siebie na wigilię. Bo Kinga na noc swojej śmierci wybrała właśnie noc wigilijną. Nie przypuszczała, że w tę niezwykłą noc ktoś zechce wyrzucać takie sobie zwyczajne śmieci. Kinga przyjmuje zaproszenie, bo mimo, iż pijana i naćpana, rozpoznaje w kobiecie kogoś ze swojej – jakże odległej teraz – przeszłości.

Kobietą, która zaprosiła Kingę na kolację, jest Joanna Reszka, dziennikarka pracująca obecnie dla brukowca. Jej chęć pomocy nie jest do końca tak altruistyczna, jak się wydaje. Aśka wietrzy po prostu dobry temat. No bo proszę bardzo, oto ona, zaprasza do swojego małego, wymuskanego mieszkanka, brudną i śmierdzącą alkoholem i wymiocinami bezdomną. O tak, byłby z tego dobry artykuł…

To spotkanie ze sobą dwóch kobiet zmieni życie ich obu, pytanie tylko, której bardziej.

To książka, w której nie ma dynamicznych zwrotów akcji, ale nie ma też zbędnych opisów i dialogów. Tu wszystko jest na miejscu, w ilości takiej, jakiej potrzeba. Idealnie wyważonej, perfekcyjnie ułożonej. Chwilami czytamy wszystko z punktu widzenia osoby trzeciej, narratora. Chwilami czytamy zwierzenia Kingi, chwilami Aśki. Wszystkie odkrywają część przeszłości obu kobiet, wspomnień często traumatycznych, przykrych, bolesnych. Kinga decyduje się opowiedzieć Joannie, jak i dlaczego znalazła się na ulicy, bo przecież kiedyś miała dom, męża, pracę, przyszłość… A Joanna, węsząc nadal dobry temat, postanawia wysłuchać tego, co tamta ma do opowiedzenia.

To powieść o wybaczaniu. Nie tyle innym, co głównie sobie. Powieść o tym, że nie zawsze, nawet jeśli inni twierdzą inaczej, możemy dostać drugą szansę. Czasem jej po prostu nie ma. I choćbyśmy nie wiadomo, co robili i co mówili, to jej nie odnajdziemy. Takie jest życie, nie zawsze nam sprzyja. A jeśli nie wybaczymy sobie samym własnych błędów, nawet tych najgorszych, nigdy nie zaznamy spokoju. Z drugiej strony, warto też zastanowić się, czy swoim bliskim i przyjaciołom poświęcamy wystarczająco dużo uwagi i czy w razie ich problemów, jesteśmy w stanie je dostrzec? Bo przecież nie każdy potrafi o nich mówić, nie każdy jest chętny do zwierzeń i nie każdy potrafi się otworzyć nawet przed bliską osobą. A jeśli zlekceważymy objawy depresji, obsesji, czy czegokolwiek innego, co nas zaniepokoi, czy nie będzie potem za późno, by komuś pomóc? Czy nie pożałujemy, że nie zrobiliśmy niczego, by wyciągnąć dłoń do kogoś, kto najbardziej jej w danym momencie potrzebuje? Czy będziemy potrafili zrozumieć motywy, jakimi kierują się inni w sytuacjach dla nas kompletnie irracjonalnych? I czy będziemy się starali kogoś wytłumaczyć, czy też raczej pierwsi rzucimy kamieniem?

Książka została napisana prostym językiem, spotkałam się z zarzutami, że zbyt wiele w niej niecenzuralnych słów. Owszem, moim zdaniem rzeczywiście w wielu miejscach można było ich uniknąć, ale da się przeżyć i tragedii pod tym względem nie ma. Język jest dosadny, chwilami brutalny, czasem rynsztokowy – ale jaki ma być, skoro główna bohaterka od roku mieszka na ulicy i każdy dzień jest dla niej w zasadzie walką o przetrwanie? Choć mam wrażenie, że Aśka przeklina częściej niż Kinga 😉

“Bezdomna” jest powieścią, która potrafi szokować. Zaskakiwać. Zasmucać. Niestety temat nie jest tematem łatwym i przyjemnym i nie oczekujcie po książce miłej i prostej lektury na lato. To dość ciężka książka, choć kiedy się ją czyta, wcale nie robi takiego wrażenia, bo czyta się ją naprawdę szybko. Dopiero później, kiedy się ją skończy i na chwilę zagłębi w refleksji nad nią, dochodzimy do wniosku, że to jednak nie taka prosta i łatwa książeczka na wakacje. A że chwilę się nad nią zamyślicie, to pewne. Trudno przejść obok niej obojętnie. Ja nawet nie potrafię sprecyzować, czy mi się podobała. Na pewno mną poruszyła, nie żałuję, że przeczytałam, cieszę się, że ją poznałam, że poznałam Aśkę i Kingę i ich historie. No i jest to moje pierwsze spotkanie z Katarzyną Michalak, a dzięki “Bezdomnej”, na pewno nie ostatnie.

 

“Poznać prawdę” Marta Grzebuła

“Wreszcie”, pomyślałam, kiedy zaczynałam czytać książkę pani Marty. Już dawno chciałam przeczytać coś tej autorki, zapoznać się z jej stylem, z jej powieściami.

Bohaterkami książki “Poznać prawdę” są dwie przyjaciółki: Amanda i Basia. I mimo, że wokół nich nie brakuje innych postaci, to te dwie wyróżniają się na tle powieści i to z nimi zaprzyjaźnimy się najmocniej podczas czytania.

Poznajemy Amandę w momencie, kiedy porzuca ją chłopak, a robi to w chwili najmniej dla dziewczyny odpowiedniej, zostawiając ją zrozpaczoną, załamaną, przerażoną. Nieoceniona pomoc Basi pozwala Amandzie pozbierać się i iść dalej, stawiając czoła problemom i przeszkodom, które nagle się pojawiły.

“Życie jest jak róża, choć piękne, to pełne kolców”.

Basia jest młodą wdową, która samodzielnie wychowuje synka Adasia. Obie kobiety, związane ze sobą mocno więzami przyjaźni, wspierają się w trudnych chwilach, zawsze mogą liczyć jedna na drugą, pozostają ze sobą w kontakcie każdego dnia, jeżdżą wspólnie na wakacje. O takiej przyjaźni marzy pewnie większość kobiet, by była obok nas ta bratnia dusza, która zawsze, w miarę potrzeby, wysłucha naszych zwierzeń, wpadnie na kawę, przytuli, porozmawia, czy nawet pomilczy razem z nami. Dziewczyny są dla siebie ogromnym oparciem i kiedy na jedną z nich spada nieszczęście i choroba, druga czym prędzej śpieszy z pomocą. I nawet jeśli niewiele da się w danym momencie zrobić, to po prostu jest obok, trzyma za rękę, wspiera przyjaciółkę swoją obecnością.

“Nie budujesz niczego na zgliszczach, lecz na doświadczeniu”.

Muszę przyznać, że pięknie pani Marta opisała tę przyjaźń. Niby wiemy, jak to powinno wyglądać, wielu z nas pewnie podobnej przyjaźni doświadczyło i doświadcza nadal albo doświadczy w przyszłości, ale przyjaźń w książce jest tak mocno nacechowana emocjami, że aż trudno to opisać teraz zwykłymi słowami. Jest szczodra, ciepła, poruszająca i szczera. Nie ma sytuacji, w której jedna z kobiet nie wsparłaby drugiej, czy to rozmową, czy gestem, czy też samą swoją bliskością. Są sobie nawzajem bliższe niż niejednokrotnie bliskie byłyby rodzone siostry. Jedna wspiera drugą, cieszy się z nią, kiedy ta jest szczęśliwa, płacze, gdy przyjaciółka jest smutna bądź zrozpaczona albo gdy spotyka ją jakaś przykrość czy nieszczęście.

Oczywiście poza Amandą i Basią, przez karty powieści przewijają się też inne osoby. Osobiście bardzo polubiłam pana Henryka i jego żonę Martynę, bezdzietne małżeństwo, do którego dziewczyny regularnie jeżdżą na urlop, a którzy traktują je obie jak córki, których los im nie dał, a ich dzieci jak najukochańsze wnuki. Pomiędzy starszym małżeństwem a obiema kobietami rozkwita przyjaźń i miłość tak wielka, jaką tylko dzieci mogą darzyć rodziców, a rodzice swoje dzieci. Pana Henryka nie dało się zresztą nie polubić. Emerytowany ratownik medyczny, z głową pełną pomysłów i zabaw, a przy tym rozsądny i ciepły – cudowny człowiek, czuły i wielkoduszny.

W książce nie brakuje miłości, zarówno tej przyjacielskiej, jak i romantycznego uczucia pomiędzy kobietą i mężczyzną, jednak – na moje szczęście – nie jest to miłość pokazana cukierkowo, lepko i ckliwie. Przeciwnie: jest czuła, piękna i bliska, a książki na pewno nie można nazwać romansem. Mimo piękna tych uczuć, wraz z bohaterkami i bohaterami, spotkamy się też tutaj z uczuciowymi pomyłkami oraz kłodami rzucanymi pod nogi przez samo życie. Język powieści, prosty i nacechowany ciepłem sprawia, że książka nie jest ciężką, bardzo poważną lekturą, a przyjemną, obyczajową opowieścią o dwóch przyjaciółkach i otaczającej ich rzeczywistości. Nie znajdziecie tu szybkiej, zawrotnej akcji, elementów sensacji, czy kryminału, ani nawet dynamicznych zwrotów wydarzeń. To powieść dla tych, którzy chcą odpocząć, zrelaksować się, poczytać o losach przyjaciółek, właściwie jest to idealna lektura na lato dla wielbicieli obyczajowych historii, tych bardzo poważnych i tych mniej, myślę, że raczej dla kobiet i dziewcząt niż dla mężczyzn. Warto po nią sięgnąć, bo porusza ona ważne życiowe problemy, pokazuje piękno przyjaźni i wartość bliskości drugiego człowieka, daje nadzieję na to, że to cudowne zjawisko, jakim jest prawdziwa i serdeczna przyjaźń, nadal może istnieć. Natomiast prawda powiedziana prosto w oczy – choć często pewnie jest posunięciem ryzykownym – potrafi, wbrew pozorom, przynieść wiele dobrego.

“(…) prawda to nie panna młoda, nie może stroić się w sztuczne piórka”.

A kto, jeśli nie prawdziwy przyjaciel, będzie potrafił powiedzieć szczerze i bez ogródek, co sobie o nas myśli? Wytknąć nam, jakie błędy popełniliśmy? I co powinniśmy zrobić, by je naprawić? Bo że niektóre z nich można i trzeba naprawić, to pewne, zwłaszcza, jeśli swoim wcześniejszym postępowaniem lub słowami, zraniliśmy kogoś, komu na nas zależało. A takie błędy naprawdę warto starać się naprawić. Bo może dzięki temu zyskamy coś wyjątkowego? Miłość? Albo dozgonną i cudowną przyjaźń. Nigdy nic nie wiadomo.

Książka mi się podobała, choć chwilami nieco drażniły mnie zdrobnienia i czułostki, ale nie ma ich w książce aż tyle, by zepsuła mi ona lekturę. Znalazło się też kilka błędów, ale tylko literówek, więc można przymknąć oko.

“Poznać prawdę” Marty Grzebuły to ciepła i wartościowa lektura, która spodoba się czytelnikom lubiącym powieści obyczajowe. Nie jest wybitnie obszerna, mnie osobiście starczyła na jeden, nieco dłuższy, wieczór.

– wszystkie cytaty pochodzą z książki,
– za możliwość przeczytania powieści dziękuję Autorce oraz akcji PNGiSAM

 

Copyright © 2024. Powered by WordPress & Romangie Theme.