Tag Archives: Horror

“Po moim trupie” Magdalena Owczarek

Fragment z opisu wydawcy: “Po moim trupie” to lekkostrawna czarna komedia, która z przymrużeniem oka patrzy na bijący rekordy popularności temat zombie.

I właśnie ta “lekkostrawna czarna komedia” skusiła mnie, by sięgnąć po tę książkę. A ponieważ z góry nie oczekiwałam wielkiego dzieła literackiego, bawiłam się przednio podczas lektury i jestem bardzo mile książką zaskoczona.

Karolina Świetlicka, bohaterka “Po moim trupie”, jest zwyczajną dwudziestoparoletnią kobietą, która nagle staje się świadkiem i jednocześnie uczestnikiem apokalipsy. Wrocław, w którym mieszka, opanowały hordy, żądnych świeżej krwi, zombie. Wprawdzie w swoim mieszkaniu czuje się bezpieczna, ale kończą jej się właśnie zapasy, postanawia więc wyskoczyć do spożywczaka naprzeciwko. Oczywiście planuje tylko zgarnąć, co się da i czym prędzej wrócić. Jednak życie w mieście pełnym żywych trupów rządzi się własnymi prawami i Karolina będzie musiała szybko skorygować swoje plany. Przy okazji spotka paru podobnych sobie rozbitków, do grupy jednych z nich się później przyłączy, a nawet zostanie postrzelona i niechcący zaliczy jazdę na dachu pędzącego samochodu. Wszystko to, rzecz jasna, w imię przetrwania na zakażonych zarazą ulicach.

“A to dopiero początek. Nie jesteś jedyną zabarykadowaną w mieszkaniu osobą z widokiem na sklep. Zaraz zauważą to inni i się zlecą, i zabiorą, co lepsze. Masz może moment i przewagę niewielkiego dystansu, ale musisz działać teraz. Bo inaczej zostaniesz tchórzydupem żywiącym się podpłomykami – i to tylko dopóki nie odłączą ci gazu. Wóz albo przewóz. Ty albo inni. Teraz albo nigdy”.  str. 18

Książkę czyta się błyskawicznie. Jest napisana tak przystępnym językiem, że tych, nieco ponad dwieście sześćdziesiąt stron, mija nie wiadomo kiedy. Autorka ma niezwykle lekkie pióro, a do tego każdą sytuację potrafi opisać z humorem. Ów humor i język, to dwie główne zalety książki.

Sam pomysł na opowieść o zombie, mimo że powielany już niejednokrotnie w literaturze, został tu potraktowany ze świeżym spojrzeniem na temat, dzięki czemu powieść nie nudzi i mocno wciąga. Tutaj zwyczajnie nie ma czasu na nudę, ponieważ ciągle coś się dzieje.

Bohaterowie – bo rzecz jasna jest ich trochę więcej niż tylko jedna Karolina – usiłują przeżyć za wszelką cenę, zdając sobie sprawę z tego, że to, co było, już raczej nie wróci. Co ambitniejsi stawiają sobie za cel odnaleźć jak najwięcej żywych ludzi, po czym gromadzą się w różnych miejscach miasta i planują swoje następne posunięcia.

Zombie, jak to zombie, wyglądają jak wszystkie zombie, znane nam z filmu i literatury.

“Byli wszędzie – wszędzie, do jasnej cholery! I nie miałam żadnych wątpliwości, że nie są już ludźmi, być może nigdy nawet nie byli – blade, woskowe twarze, otwarte złamania, strzępy ubrań, zamglone, niewidzące oczy – no, pełen serwis”. str. 30

Wizja apokaliptycznego Wrocławia, przedstawionego w książce, kojarzyła mi się (miło) z mocno grywalną grą – już dość starą, ale niegdyś jedną z moich ulubionych – “Resident Evil” (nie mylić z filmem) i przeprawą bohaterki (lub bohatera) przez pełne zombiaków miasto Racoon. Pojawił się nawet komisariat, co sprawiło, że od razu się uśmiechnęłam. W grze bowiem musimy dotrzeć do komisariatu policji. Chwilami, zwłaszcza gdy Karolina i jej znajomi ukrywali się w “Kredce”, wrocławskim akademiku, przypominał mi się też film “Reign od Fire” (polski tytuł “Władcy ognia”). Podobna atmosfera, choć w książce oczywiście smoków nie uświadczymy.

Autorce udało się tutaj bardzo umiejętnie przemycić wiele uniwersalnych życiowych prawd, które sprawdzają się w sytuacjach zagrożenia.

“Może to prawda, że w obliczu zagrożenia w ludziach budzą się bestie”. str. 26

“Każdy może spanikować w obliczu zagrożenia”. str. 71

“Powszechnie wiadomo, że przewaga liczebna poradzi sobie z każdą, nawet najbardziej zaawansowaną technologią. Masa nie potrzebuje strategii, planów, sprytnych ruchów; ona tylko napiera i to wystarczy. Tłumem można sterować, ale nie można go zwyciężyć”. str. 99

Mimo że książka określona jest mianem komedii – czarnej wprawdzie, ale zawsze – to nie brakuje w niej także sytuacji rodem z horroru.

“Krzyk, który nagle przewiercił powietrze, wziął mnie totalnie z zaskoczenia. Bez namysłu rzuciłam się przed siebie i dopiero na klatce schodowej za zakrętem ujrzałam scenę, która wypaliła mi się na stałe pod czaszką”. str. 198

Miasto, po ataku krwiożerczych bestii, wygląda jak po przejściu huraganu. Zniszczone budynki, pożary, puste ulice. Zombie snują się po Wrocławiu zarówno pojedynczo, jak i w ogromnych stadach. Człowiek nigdzie nie może czuć się już w pełni bezpieczny.

Humorystycznymi opisami i satyrą na zombie, autorka uzyskała bardzo sympatyczną powieść, która nie tyle wywołuje salwy śmiechu, co raczej lekko ironiczny uśmiech na twarzy, pod nosem.

“Na czym tak właściwie polega osłanianie tyłów? Tyle razy słyszałam ten termin w filmach, serialach, książkach i nigdy jakoś nie pomyślałam, żeby zapytać albo chociaż sprawdzić. Nie może przecież oznaczać zwykłego chodzenia za całą kolumną?”. str. 98

Styl pani Owczarek jest bardzo przyjemny w odbiorze. Jedno, do czego bym się przyczepiła, to zbyt wiele przekleństw. Ale kto wie? Może gdyby to mnie otoczyła zgraja głodnych, złaknionych mojego mózgu zombie, też bym wówczas klęła?

I zakończenie. Owszem, dopracowane i bez zarzutu, ale nie spodobał mi się sam pomysł na rozwiązanie sprawy zazombionego miasta. Nie postrzegam tego jednak jako wady książki, bo to chyba po prostu kwestia gustu. Jednym się spodoba, innym nie.

Wydanie – całkiem udane. Nie znalazłam jakichś rażących błędów, w oczy rzucił mi się jeden (ale nie jestem pewna czy przypadkiem nie został popełniony z premedytacją), znalazłam chyba ze dwie literówki i na tym koniec. Do tego bardzo trafna, trochę straszna, ale jednocześnie zabawna okładka, pasująca do satyrycznej całości i zniszczonego miasta.

Polecam miłośnikom horroru, powieści grozy, czarnych komedii i tym, którzy czytają o zombie wszystko, co wpadnie im w ręce. Na pewno będziecie zadowoleni.

*cytaty pochodzą z książki
**opinia powstała na potrzeby akcji Polacy Nie Gęsi i Swoich Autorów Mają

“Poczęcie” Chase Novak

Bardzo głośna ostatnimi czasy książka. Opisy wydawcy i sugestywna okładka zachęciły mnie do zakupu. Nie wiedziałam, że pod pseudonimem Novak kryje się znany amerykański pisarz Scott Spencer. Ponieważ jednak i tak nie znam twórczości Spencera, to i tak nie sugerowałabym się jego wcześniejszymi powieściami.

Na dzień dobry już zniechęciła mnie w “Poczęciu” narracja. Prowadzona jest ona wprawdzie trzecioosobowo, ale w czasie teraźniejszym. Podobnie jak niektóre reportaże lub typowo dziennikarskie artykuły. Ciężko się czyta takie coś, zwłaszcza że książka wcale cienka nie jest (ma ponad 360 stron) i miałam apetyt oraz nadzieję na dobrą i mocną lekturę.

Bohaterowie “Poczęcia” to Alex i Leslie Twisdenowie. Małżeństwo od kilku lat bezskutecznie stara się o dziecko. Niestety wszelkie zabiegi, badania i procedury pozostają póki co bez pozytywnego odzewu ze strony natury. Bojąc się, że ta sytuacja zaszkodzi ich – zgodnemu dotychczas – małżeństwu, Leslie zaczyna mówić o adopcji. Jednak Alex namawia żonę na jeszcze jedną, już ostatnią próbę. Właśnie dowiedział się o pewnym lekarzu i procedurze, jakiej ten poddaje bezpłodne pary. Jest bardzo skuteczny, choć nikt do końca tak naprawdę nie wie, na czym owa procedura polega. Lekarz nazywa się Kis i przyjmuje w swoim gabinecie w Słowenii. Autor chyba celowo wybrał kraj, o którym Ameryka nic praktycznie nie wie. Kraj dla nich tyle egzotyczny, co zacofany i dziwny. Doktor Kis podaje Twisdenom niezwykle bolesne i nieprzyjemne zastrzyki, po których Leslie zachodzi wkrótce w ciążę. W chwili jednak, kiedy para decydowała się na leczenie u Kisa, nie spodziewała się, jak straszne skutki uboczne ma cała procedura i przyjęcie zastrzyków. Początkowo są one drobne, ale z biegiem czasu dotykają one już nie tylko ich strony fizycznej, ale również psychiki. I to jest dużo gorsze i bardziej przerażające od zmian fizycznych.

Powieść podzielona jest na dwie części. Pierwsza – krótsza (76 stron) – opisuje starania Twisdenów o dziecko, wizytę u Kisa oraz ciążę Leslie aż do narodzin dzieci. Druga – znacznie obszerniejsza – zaczyna się w chwili, gdy bliźnięta mają po dziesięć lat. Adam i Alice nie wiedzą, dlaczego ich rodzice zamykają ich na noc w pokojach, twierdząc że to dla ich dobra i bezpieczeństwa. Adam ukrywa w pokoju monitor (elektroniczną nianię), przez którą słyszy dochodzące z sypialni rodziców dzikie odgłosy, przerażające dźwięki i – zatrzymujące wręcz bicie jego dziecięcego serca – rozmowy. O nich. O dzieciach. O tym, co mogliby im zrobić. O tym, co się z nimi dzieje. O zmianach, jakie zaszły i nadal zachodzą w ich ciałach i psychice po zastrzykach doktora Kisa. Adam strasznie się boi i planuje ucieczkę. Wraz z siostrą chce zniknąć z tego domu, który przyprawia ich o gęsią skórkę, chce się znaleźć jak najdalej od rodziców, którzy zamiast ich chronić i zapewnić im poczucie bezpieczeństwa, są ich największym zagrożeniem. I największym koszmarem.

Wszystko to brzmi dość ciekawie, prawda? Niestety takie nie jest i tu pojawia się spore rozczarowanie książką, która robiła wrażenie naprawdę interesującej i innej od wszystkich lektury. Owszem, można rzec, że jest inna, ale raczej nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Książka zamiast lęku i grozy, budzi raczej wstręt, ale myślę, że nie to jest jej główną wadą. Bo horror niekoniecznie musi być straszny i przerażający, może właśnie budzić odrazę, która złoży się na akcję pełną grozy i ohydnego obrzydzenia. Niestety gorsze jest to, że książka jest zwyczajnie nudna. O ile pierwsza część wciąga i mnie bardzo zainteresowała, to druga (dla przypomnienia ta znacznie obszerniejsza), jest nużąca, za długa i często nie do końca jasna. Wiele wydarzeń opisanych jest na zasadzie: wydarzyło się to i to, w wyniku czego stało się to i tamto. I ciągle ten nieszczęsny czas teraźniejszy – psuje niesamowicie już i tak rozwleczoną akcję.

Zapowiadało się całkiem nieźle. Mamy tu przecież dwójkę dzieci, które przerażone, za wszelką cenę unikają konfrontacji z rodzicami, bojąc się ich, zresztą nie bez powodu. Dzieci uciekają, a w ślad za nimi rusza Alex i Leslie. Rodzeństwo nie ma dokąd uciekać, nie wie, komu może zaufać, z góry zakłada, że i tak nikt mu nie uwierzy. Poza rodzicami dzieci nie mają rodziny, znajomych i przyjaciół, więc ich sytuacja wydaje się być beznadziejna. Jedno, czego pragną, to znaleźć się jak najdalej od rodziców i to jest główny zamysł tej drugiej części, tylko że zabrakło tutaj dynamiki i to zepsuło całość. To wszystko razem prowadzi do dość przewidywalnego finału. I niestety nawet w tej końcówce brakuje polotu i fajerwerków, brakuje czegoś, dzięki czemu nie mogłabym uznać czasu spędzonego z tą książką za stracony.

Cóż, nie polecam. Chyba że macie możliwość wypożyczenia książki z biblioteki, by przekonać się na własne oczy, czy faktycznie jest ona taka kiepska. Bo na zakup to naprawdę szkoda pieniędzy. Lepiej kupić sobie coś innego.

“Horror na Roztoczu” autor zbiorowy

Jako nastolatka zaczytywałam się w powieściach Grahama Mastertona, Jamesa Herberta i Clive’a Bakera. Lubiłam  to oderwanie od rzeczywistości i podążanie za bohaterami horrorów, czasem dość tandetnych i mniej ciekawych, ale  zawsze wciągających. Do tej pory chętnie sięgam po opowiadania i powieści grozy, poszukując w nich dreszczyku  emocji, lęku, może czegoś mocno wykraczającego poza granice codzienności i zasad moralno-społecznych. Po  “Horror na Roztoczu” sięgnęłam z ciekawością, spodziewając się zastrzyku adrenaliny czytelniczej i zniknięcia na  chwilkę w czeluściach kart książki.

“Horror na Roztoczu” to zbiór siedemnastu opowiadań grozy. Mamy tu jedenastu autorów i trzynastu ilustratorów.  Opowiadania są mocno zróżnicowane, każde o czymś innym, każde z innymi bohaterami. Zbiorowy autor to raczej  zaleta antologii. Kilka opowiadań zapadło mi mocno w pamięć, ale były też takie, które mnie zwyczajnie znudziły,  na szczęście takich było znacznie mniej. Te, o których pamiętam do teraz, to “Kościół”, “Szambo”, “Pająk” i  “Świadomość”.

Pierwsze trzyma nas w napięciu od początku do końca, nie opisując i nie pokazując niczego zbędnego, przez co czyta  się je szybko i z zainteresowaniem, wsiąkając w klimat mrocznego, ciemnego i prawie opustoszałego miasteczka, a  potem zapomnianego, budzącego lęk, starego kościoła. Kościół ponoć skrywa w swoich podziemiach tajemnicze drzwi,  których nie da się otworzyć. Co jest za owymi drzwiami – nasi bohaterowie, nastoletni chłopcy – nie wiedzą, ale  słyszeli różne przerażające historie, które podpowiadają, że w środku ponoć stoją trumny. Postanawiają tam wejść, ale okazuje się, że coś w bardzo dziwny sposób wpływa na ich świadomość i to, co widzą, nie jest do końca takie, jakie im się wydaje. Jako pierwsze opowiadanie antologii, “Kościół” wprowadza nas w nastrój grozy i zachęca do czytania dalszych historii.

“Szambo” i zatkane rury oraz wydobywające się z nich różne dziwne dźwięki, z pewnością zjeżą Wam włosy na  głowie. Nie mogę tutaj napisać więcej bez spoilerów, więc pozostawiam to opowiadanie bez dalszych, zbędnych opisów i zachęcam do przeczytania. Tylko  wstrzymajcie oddech.

Największe zniesmaczenie i wręcz odrazę, wzbudziło we mnie opowiadanie pt.: “Pająk”. I mimo, że nie boję się i nie brzydzę pająków, to tutaj trudno było mi się nie skrzywić i przejść obok tekstu obojętnie. Nie zdradzę za dużo, ale  powiem, że bohaterem opowiadania jest ośmioletni chłopiec, który zaprzyjaźnia się z pająkiem. Niby nic, ale pająk  ten, to nie taki zwykły mały pajączek z ogródka, to zła istota, która terroryzuje chłopca i nazywając się jego  przyjacielem, zmusza go do tego, by chłopiec nosił go ze sobą wszędzie… we własnych ustach. Cóż… Obrzydzenie  gwarantowane. I właściwie na tym też polega dobrze napisany horror, że nie tylko leje się wokół krew i latają flaki,  ale tekst potrafi w człowieku wywołać skrajne oburzenie, obrzydzenie i wstręt. A biorąc jeszcze  pod uwagę końcówkę opowiadania i dość plastyczne opisy, nie zapomnicie tego opowiadania dość długo.

“Świadomość” to historia osadzona w niedalekiej przyszłości, kiedy to ludzie – by spowolnić starzenie się – na czas snu  przenoszą swoją świadomość do małego urządzenia. Tak robi matka pewnego niemowlęcia. Tylko co się stanie,  kiedy urządzenie zawiedzie i ta świadomość nie może wrócić? A ciało czeka i dzieją się z nim w międzyczasie  paskudne rzeczy?

Jeśli chodzi o całość, to historie są dobrze skonstruowane, lekko się czytają, większość z nich wciąga i dla fana  gatunku jest to z pewnością interesująca pozycja, przy której można się zrelaksować i dobrze bawić. Kilka literówek,  które się po drodze trafiły, nie utrudnia czytania, jest ich niewiele, a większych błędów nie znalazłam. Styl autorów  jest dobry i historie dobrze się czyta. Są to niedługie opowiadania, a książka ma trochę ponad trzysta stron.  Kompletnie nie wciągnęły mnie może dwie czy trzy historie, resztę czytałam z przyjemnością.

Jeśli jednak miał to  być horror, taki z krwi i kości, to nie do końca to wyszło, choć faktycznie klimat grozy na stronach książki mocno się  panoszy. Znacznej większości historii “Horroru na Roztoczu” zabrakło takiego silnego trzęsienia ziemi, które by nami  porządnie wstrząsnęło, choć często kończyły się one zaskakująco i mroziły krew w żyłach. Mogło być ociupinkę bardziej krwawo, nie pogardziłabym.

Dużym plusem zbioru są ilustracje – czarno-białe rysunki, klimatyczne i często przerażające, wpływające mocno na  nasze wyobrażenia o danym opowiadaniu, jako że są wstępem do nich i ukazują mniej więcej, o czym będziemy  czytać.

Książkę oceniam na plus, bo ciekawie spędziłam przy niej czas, a atmosfera opowiadań jest ciemna, ponura i chwilami naprawdę mroczna. Polecam fanom gatunku, horroru i powieści grozy.

“Hotel Vitam Aeternam” Krzysztof Swoboda

Lubię historie nietuzinkowe, podszyte horrorem, właśnie takie, jaką jest “Hotel Vitam Aeternam”. Jest to krótka książka (169 stron) czy może raczej opowiadanie, takie akurat do przeczytania w kilka godzin, w jeden weekend lub dwa wieczory.

Bohaterowie książki to młode małżeństwo, Darek i Klaudia Sikorscy, którzy wraz z przyjaciółmi wybrali się na wycieczkę w Bieszczady. Traf chciał, że Darek i Klaudia nieco się zgubili i przemoczeni oraz mocno zmęczeni, trafili do Hotelu Vitam Aeternam, którego nazwa – tak między nami – po łacinie znaczy “życie wieczne”. Dyrektor chętnie przyjął ich na jeden nocleg. Wprawdzie ceny w hotelu znacząco przekraczały budżet państwa Sikorskich, jednak z jakiegoś powodu, nie do końca dla nich jasnego, dyrektor zaoferował im apartament na szczególnych warunkach,  w cenie, jaką mogli zaakceptować. Otrzymali oni do podpisania grubą umowę, a że byli zmęczeni i marzyli tylko o odpoczynku, żadne z nich nie pokwapiło się przeczytać umowy w całości. Podpisali w ciemno i poszli spać. Cóż się okazało? Ano to, że wszelakiej maści umowy trzeba czytać dla własnego bezpieczeństwa i komfortu od początku do końca. Wyszło na przykład, że – zupełnie nieświadomie – Klaudia i  Darek nie mogą zjechać windą na niższe piętro, chyba że… wyłożą jakieś dziewięćset złotych za marne piętnaście minut pobytu na tym piętrze. Oczywiście cena rośnie wraz z niższym pietrem. To tylko jeden z wielu mankamentów owej hotelowej umowy. I wielu zaskakujących wątków książki pana Swobody.

Organizowane w hotelu specyficzne koncerty, mocno owiane tajemnicą, budzą w gościach hotelowych zarówno przerażenie, jak i  ciekawość. Za cenę własnego życia niektórzy są gotowi zrobić właściwie wszystko, nawet to, co daleko wykracza poza ogólnie przyjęte normy moralne. Klaudia i Darek na własnej skórze odczują, jak mroczny i straszny jest hotel, a także jak bezwzględny jest jego właściciel. Dolne piętra budynku, ciemne i budzące w człowieku coś znacznie silniejszego niż zwykłe przerażenie, okupowane są przez dziwne stwory, które łakną niczego więcej, jak tylko ludzkiego życia. Teren wokół hotelu aż roi się od monstrualnie zniekształconych kreatur, nie do końca wiadomego pochodzenia, okrutnych i spragnionych świeżej krwi.

W końcu do Sikorskich dociera fakt, że z hotelu po prostu nie można się wydostać. Początkowo kompletnie tego nie rozumiejąc, później robią wszystko, by jednak z niego uciec. Będą musieli zaryzykować wszystkim, co mają, by podjąć walkę o własne życie i zdrowie psychiczne, przy czym nie mają gwarancji, że to będzie walka dla nich zwycięska.

Książka naszpikowana jest scenami pełnymi dynamiki i wartkiej akcji, tutaj cały czas coś się dzieje i ani na chwilę tempo akcji nie zwalnia.

“Wbiegli w las, gnając przed siebie, raz po raz potykając się o śliskie kamienie. Słyszeli za sobą głośne śmiechy i krzyki, z wielu stron, co wyraźnie sugerowało, że demoniczna grupa, która ich ściga, powoli, ale sukcesywnie, zaciska pętlę wokół szyi Sikorskich”.

Nie brakuje scen mrożących krew w żyłach, kiedy to bohaterowie uciekają ile sił w nogach, przed dziwacznymi, zdeformowanymi stworami, ni to ludźmi, ni to potworami, które marzą tylko o tym, by ich schwytać. Czujemy dreszcz obrzydzenia czytając o tym, jak owe stwory wyglądają, czujemy lęk, kiedy wyciągają ręce po naszych bohaterów. Ciarki nas przechodzą, kiedy uchem wyobraźni słyszymy wydawane przez nich dźwięki, a sugestywne opisy wrzasków i krzyków przywodzą na myśl odpychające sceny z najstraszliwszych horrorów, jakie czytaliśmy lub widzieliśmy.

“Poczuł na sobie zirytowane spojrzenie pary żółtych oczu. Czuł, że żrący go ból dociera już do nadgarstka. Kątem oka widział, jak blask światła, wylewający się z z wielkiej studni, zaczyna blednąć, aby po chwili zupełnie znikać. Otaczały go ciemności, gdzie najjaśniejszym punktem były ślepia jego oprawcy”.

Jednocześnie obok scen prosto z otchłani piekieł, autor zadaje zwykłemu śmiertelnikowi podstawowe pytanie: czy chciałbyś żyć wiecznie? A jeśli tak, to czy za życie wieczne jesteś w stanie zapłacić każdą cenę? A jeśli ci się nie spodoba i nie będzie odwrotu? Czy gra jest warta ryzyka? Chyba każdy człowiek, przynajmniej raz w życiu, zadał sobie kiedyś podobne pytanie. I większość z nas zapewne nie odpowiedziała na nie do końca. Bohaterowie książki zostali niejako postawieni przed faktem dokonanym, nikt nie pytał ich o zdanie, choć kto wie, jak by postąpili, gdyby zapoznali się z umową, którą do podpisania podsunął im dyrektor Hotelu Vitam Aeternam…

Do książki wkradło się trochę literówek i kwiatków stylistycznych, ale nie utrudniały one jakoś szczególnie czytania. Książkę czyta się dobrze i szybko, choć miałam wrażenie, że niektóre dialogi brzmiały nieco sztywno i sztucznie. Nie podobało mi się, że Klaudia wielokrotnie zwracała się do męża per “debilu” – ogólnie bardzo nie lubię tego słowa, jest obraźliwe i niesprawiedliwe w każdym chyba możliwym użyciu, a już nazwanie tak osoby bliskiej, wychodzi mi poza ramy zwykłego zachowania pomiędzy ludźmi, kultury i paru innych rzeczy.

“Hotel Vitam Aeternam” to dobrze napisane opowiadanie grozy, lekkim piórem, ciekawie i zaskakująco. Zakończenie sprawiło, że przeszły mnie dreszcze i jeszcze raz przejrzałam w myślach całość akcji, a potem długo zastanawiałam się nad końcówką, rozmyślając nad tym czy to, co zrobił bohater było właściwe. I jak ja bym postąpiła na jego miejscu… Zakończenie pozostaje na długo w pamięci, mocne i wstrząsające, gwarantuję.

Polecam miłośnikom horroru i powieści grozy, tym, którzy lubią ten dreszczyk przerażenia, jaki towarzyszy nam podczas czytania tego typu książek. Warto nadmienić, że książka ta to debiut Krzysztofa Swobody – według mnie całkiem udany i chętnie jeszcze sięgnę w przyszłości po kolejne pozycje autora.

*recenzja ukazuje się w ramach akcji Polacy Nie Gęsi i Swoich Autorów Mają

**cytaty pochodzą z książki

“Infekcja” Andrzej Wardziak

Lubicie horrory? Jako nastolatka zaczytywałam się w książkach Grahama Mastertona, Jamesa Herberta i Clive’a Barkera. Uwielbiałam ten dreszczyk emocji towarzyszący szybko rozkręcającej się akcji i kompletną niewiedzą, co tam przerażającego może tym razem wyskoczyć zza rogu. Zastanawiałam się ostatnio, czy miałam już okazję przeczytać horror popełniony przez polskiego pisarza i chyba jednak nie. Kiedy natknęłam się jakiś czas temu na książkę pana Andrzeja, wiedziałam, że to z całą pewnością pozycja dla mnie. Nie dosyć, że lubię motyw zombie, to jeszcze pochodzę z Warszawy i znam ją jak własną kieszeń – ogromnie chciałam “zobaczyć”, jak to paskudne zombie zaatakowały stolicę.

Książkę łyknęłam w dwa popołudnia. Czy mnie porwała? Otóż…

Jest leniwy, słoneczny dzień. Jak przystało na lipiec, żar leje się z nieba i każdy Warszawiak marzy tylko o tym, by napić się zimnej wody z lodem lub mrożonej herbaty albo zanurzyć się po prostu w wodach basenu na Inflanckiej… A z braku laku chociaż we własnej wannie z chłodną wodą.

Tomek, Paweł, Jacek, Kaja, Natalia, Kuba, Max – to bohaterowie “Infekcji”. Są zupełnie różni, ot, zwyczajni mieszkańcy dużego miasta, żyjący, pracujący i uczący się na co dzień w Warszawie. Nie wyróżniają się niczym szczególnym, mają wady i zalety, jak każdy z nas. I nagle, tego letniego, upalnego dnia, na warszawskich ulicach pojawiają się dziwnie wyglądający i dziwnie zachowujący się ludzie. A przynajmniej na pierwszy rzut oka wyglądający jak ludzie. Przekonała się o tym jedna z bohaterek, która – chcąc pomóc takiemu dziwakowi – ni stąd, ni zowąd, trafiła ręką między jego zęby. Dosłownie. Po kilku godzinach ulice stolicy zostają zalane stadami zombie, którzy (które?!), podążając za zapachem świeżego mięsa i wabione każdym dźwiękiem, poszukują łatwego i pożywnego posiłku. Oczywiście osoba ugryziona czy choćby zadrapana, po niedługim czasie umiera i chwilę później sama odradza się jako żądny krwi potwór.

Bohaterowie, znajdujący się w chwili ataku w różnych miejscach miasta, usiłują dostać się do innych, bezpieczniejszych miejsc stolicy, by uniknąć pożarcia żywcem. Ich historie przeplatają się w książce między sobą, a każdy rozdział jest opatrzony nazwą miejsca i godziną, co bardzo przypadło mi do gustu. Losy niektórych z nich skrzyżują się w dalszej część książki i później bohaterowie będą walczyć razem, nierzadko ramię w ramię, stawiając czoła zagrożeniu.

Autor nie pozostawił czytelnikowi miejsca na odpoczynek. Akcja pogania akcję, nie zwalnia nawet na chwilę, jest wartka, szybka i pełna dreszczy. Do tego prosty, nieskomplikowany język, chwilami potoczny, dosadny i naturalny – taki, jakim mówią ludzie na co dzień. Dorzućmy do tego plastyczne opisy ataku zombiaków na ludzi, ich wyciągnięte przed siebie ręce, zakrwawione strzępy ubrań, błędne spojrzenie czarnych, nieobecnych oczu, pomruki wydawane, kiedy wyniuchają w pobliżu mięso, a potem obłęd w oczach, kiedy już zlokalizują swoją ofiarę i wreszcie chłeptanie, gdy wgryzą się w miękką tkankę. O tak, opisy to zdecydowanie mocny atut tej książki.

I humor. Świetny wręcz, zawsze idealnie na miejscu, wtedy, kiedy trzeba. Mimo, że jest to horror, nie brakuje w książce humoru, subtelnego, z klasą, czarnego, pasującego do ogólnego zamysłu książki. Duży plus, bo niejednokrotnie się uśmiechnęłam podczas czytania.

Warto też dodać, że autor nie silił się na zbędne dialogi, opisy, które niczego by nie wniosły do akcji, na żadne bezsensowne pitu-pitu w rozmowach. Wszystko, każde słowo, każda myśl i każde zdarzenie, popychają akcję do przodu. Tutaj nie ma miejsca na nudę i ziewanie, jak już czytamy, to do końca i do samego końca, do ostatniej strony, książka trzyma nas w napięciu.

Czytając “Infekcję” czułam się jak podczas gry w komputerową grę “Resident Evil”. A trzeba Wam wiedzieć, że jestem ogromnym fanem drugiej i trzeciej części wspomnianej gry. Świetnie się przy niej bawię. Z dyszącym mi za plecami Nemesis, czyhającym za każdym zakrętem, wywołującym dreszcz za każdym razem, kiedy tylko pojawia się w zasięgu wzroku. Najlepsze jest to, że “Infekcja” w ogóle nie dała mi czasu na zaczerpnięcie oddechu, ponieważ czyta się ją jednym tchem i koniecznie chce się wiedzieć, co dalej. Autor umiejętnie nakreślił tło powieści i niezależnie od tego, czy opisuje akurat chłodne i ciemne tunele metra, zwyczajne blokowisko, czy też klimatyczne i surowe wnętrze kościoła, wszystko opisane jest z niesamowitą wprawą, zupełnie niepasującą właściwie do debiutu. Szacunek dla pana Andrzeja – niezwykle ujął mnie tymi opisami, takim specyficznym operowaniem światłem i cieniem. Podobnie jest z postaciami. Bohaterów mamy tu kilku i każdy jest inny. Nie ma nic gorszego od bezpłciowych osobowości, z których każda tak samo mówi, tak samo reaguje, podobnie się wypowiada i używa dokładnie takich samych słów oraz tonu wypowiedzi. Tutaj każdej z postaci pan Wardziak nadał indywidualne cechy i nie trzeba się zbytnio przyglądać, by wiedzieć, kto co mówi. To po prostu słychać, każdy z nich ma swój własny, charakterystyczny tylko dla siebie, sposób wypowiedzi.

Wizja miasta opanowanego przez zombie, bliskiego mi miasta, wywołała we mnie szereg emocji. Zastanawiałam się, co by było, gdyby? Jak zareagowaliby ludzie? Czy porzuciliby dobytek swojego życia, byleby tylko uciec przed zagładą? Bo przecież zombie można potraktować symbolicznie. Równie dobrze mogłoby chodzić o trzęsienie ziemi, o pożary, o broń biologiczną. Bo o czym właściwie jest ta książka? Niewątpliwie o ataku zombie na stolicę, ale też o tym, jak reaguje człowiek na tak ogromne i rozległe zagrożenie. Jak się zachowa? Jak potraktuje drugiego człowieka? Czy pomoże mu w potrzebie, czy raczej będzie bronił tylko własnego interesu? A może wszystko zależy od tego, jakim się jest człowiekiem? Bo może w obliczu zagłady pokażemy sobie, światu i ludzkości, na co nas stać? Może w jednym człowieku groźba końca świata wyzwoli bohatera, a w drugim – wręcz przeciwnie – zbrodniarza? Tego nie wiemy. I obyśmy się nie dowiedzieli.

Z czystym sumieniem polecam książkę każdemu fanowi gatunku, Warszawiakom (fantastycznie uciekało się z bohaterami tunelami metra, przemykało uliczkami Starego Miasta i chowało przed zombiakami na Bielanach), a także każdemu, kto chciałby się przekonać, jak z wizją apokalipsy w polskiej stolicy, poradził sobie polski autor. Według mnie poradził sobie świetnie.

Szanowny Autorze, mam nadzieję, że pracujesz intensywnie nad drugą częścią “Infekcji” i że wkrótce będzie ją można przeczytać. Jeśli będzie tak dobra, jak pierwsza, biorę w ciemno.

– za możliwość przeczytania powieści dziękuję Autorowi oraz akcji PNGiSAM


 

Copyright © 2024. Powered by WordPress & Romangie Theme.