Tag Archives: Dziennik

“Latarnik” Karol Kłos

Byliście kiedyś na latarni morskiej? Pamiętam, że jako dziecko, właziłam na każdą, przy której tylko się znalazłam. W wakacje zawsze jeździło się nad morze i na ogół wędrowało ku latarniom, żeby popatrzeć z góry na miasteczko i odetchnąć rześkim morskim powietrzem. Bo nie wiem, czy wiecie, że tam na górze pachnie ono zupełnie inaczej.

“Latarnik” został napisany w formie dziennika, w którym autor opisuje wydarzenia ze swojego życia. Trzeba Wam wiedzieć, że Karol Kłos, autor książki, pracuje jako latarnik. Nie ukrywam, że to mnie zafascynowało i sprawiło, że książkę zdecydowałam się przeczytać właściwie w ciemno, bez szukania o niej opinii w Internecie i podpytywania tu i tam, czy w ogóle warto. A czy warto? Warto.

Nie jest to książka dla każdego, ale mnie – miłośniczce mrocznych thrillerów – spodobała się bardzo. Nie znajdziecie tutaj zawrotnego tempa i wciągającej ze wszech miar akcji, gdzie śledzicie poczynania bohaterów z wypiekami na twarzy. W tej książce nie ma akcji jako takiej. Jest za to mnóstwo przeżyć bohatera-autora, dużo humoru i satyry oraz piękne widoki.

W trakcie lektury nie jeden raz się uśmiechnęłam, a nawet roześmiałam w głos. Dzięki dystansowi do samego siebie, autor potrafił w przekomiczny sposób opisać pewne wydarzenia tak, że miałam wrażenie, iż czytam po prostu powieść obyczajową z bajecznym wręcz humorem. Rozbawiło mnie fotografowanie dzika, którego później nie można było odnaleźć na zdjęciu, czy choćby wyrabianie dowodu osobistego – bo przecież dotarcie do urzędu czy nawet ustawienie się w kolejce, choć brzmi banalnie, wcale do takich prostych nie należy. Humor i satyra na turystów, na mieszkańców, na mężczyzn i kobiety, przebija z każdej strony i mimo, że sama bywam turystką, wcale nie poczułam się urażona niektórymi przytykami do owych turystycznie wyżywających się osób. Bo tak naprawdę autor ma wiele racji w tym, co pisze. Zresztą poczuciem humoru i prześmiewczym stosunkiem do samego siebie, pan Karol ujął mnie całkowicie.

“Nie mówiłem o taborecie? No więc na miejscu przeznaczonym dla kierowcy nie było fotela, takiego jak zwykle jest w innych samochodach. W naszym samochodzie na tym miejscu stał taboret, przeniesiony tam z kuchni za zgodą mojej mamy”.

Książka podzielona jest na rozdziały i rozdzialiki, jak to bywa w dzienniku. Jedne wpisy są dłuższe, inne zamykają się ledwie w paru zdaniach. Całość, luźno powiązana ze sobą, czyta się szybko i lekko, choć tematyka nie zawsze do lekkich należy. Przede wszystkim, co bardzo mi się spodobało, autor nie sili się na górnolotność, kiedy sytuacja tego nie wymaga i wali prosto z mostu, więc mamy właściwie wrażenie, że wszystko nam opowiada osobiście. Nie spotkamy tutaj nagromadzenia dialogów, ale w zasadzie nie są one jakoś wybitnie potrzebne, bo latarnik snuje swoją opowieść w niesamowicie sugestywny sposób. A obok tych wynurzeń, całkiem interesujących i dowcipnych, na tematy pracy, bezrobocia, kobiet, turystów, przyjaciół, pojawiają się też cudne opisy, których malowniczość mocno chwyta za serce. Dla mnie, rodowitej Warszawianki, od zawsze zakochanej w morzu, dzikiej plaży i nadmorskich pejzażach, dzięki którym między innymi zamieszkałam na wybrzeżu, był to strzał w dziesiątkę. A niektóre opisy, z pozoru zupełnie zwyczajne, nabierają pod piórem pana Karola wręcz intymnego charakteru, niczym zwiewny jak mgiełka erotyk:

“Ta plaża czekała na mojej przyjście. Gdy wreszcie do niej przyszedłem, przywitała mnie pieszczotą gorącego piasku. Ostrożnie stawiałem stopy, zagłębiając się w miękki piasek, sięgając pod skórę plaży ku jej wilgoci, ku chłodniejszym warstwom. Pulsowała delikatnie nerwowymi skurczami, poddając się moim stopom jak masażyście. Taki relaks jest jej potrzebny do czasu do czasu”.

Mimo całej otoczki satyry i humoru, autor wielokrotnie porusza tematy ważne i ciężkie. Nie zawsze jest nam do śmiechu, czasem trzeba się zatrzymać i poddać refleksji. Czasem autor ucieka od dramatyczniejszych wątków, zaczyna bujać w obłokach, zupełnie jakby chował się za wyobraźnią, by uniknąć bólu, rozczarowań, jakby chciał przed czymś uciec. Wówczas pojawiają się opisy rodem ze snów i fantazji, a sam autor jawi nam się z zamkniętymi oczami, daleki, odległy, z nieobecnym uśmiechem na twarzy.

“Świat jest teatrem. Wszyscy żyjący są w tym teatrze zatrudnieni albo zamknięci na widowni”.

Muszę przyznać, że “Latarnik” to książka zupełnie odmienna od wszystkich. I z całą pewnością mogę powiedzieć, że nigdy nie czytałam jeszcze niczego podobnego. Wnosi ona do świata literatury coś nowego. Z podobnym humorem i samokrytyką spotkałam się między innymi w “Dzienniku Bridget Jones”, ale tutaj, ponieważ wiem, że autor bazuje na własnych doświadczeniach i własnych przeżyciach, wszystko zyskuje pewien dodatkowy realizm, taki w 3D.

Nie ukrywam też, że nie raz w życiu zastanawiałam się, jak to jest pracować w latarni morskiej. Najbardziej zastanawiał mnie fakt, czy latarnik darzy “swoją” latarnię sympatią, czy nienawiścią? Czy jest to może dla niego taki sam budynek, jak inne? Rodzaj biurowca, do którego przychodzi, pracuje, a potem wraca do domu? Gdzieś w głębi serca miałam nadzieję, że jednak latarnia jest dla “swojego” latarnika wyjątkowa. A on dla niej. Że żyć bez siebie nie mogą i że są ze sobą po wsze czasy związani.

“Ta latarnia wciąż na mnie patrzy z wysoka, wciąż mnie obserwuje. Ona jedyna wie, co nas łączy nierozerwalnie ze sobą, ona wciąż o tym pamięta. Gdy wspinam się na nią po schodach, drży z niecierpliwości, nie mogąc doczekać się mojego wejścia. Gdy zachwieję się zmęczony, to mur mnie podtrzymuje, daje oparcie dla wytchnienia, pozwala nawet przysiąść pod oknem i tchu nabrać. Im wyżej wchodzę, tym wyraźniej słyszę bicie jej serca, szmer krwi w jej żyłach, świst powietrza w jej płucach”.

A TEN latarnik ma bardzo romantyczną duszę.

Książkę polecam, choć zdaję sobie sprawę, że nie każdemu może się ona spodobać. Ale warto przeczytać, warto poznać rozterki naszego bohatera, warto posłuchać jego opowieści. Wreszcie warto, by zobaczyć jak wygląda świat z góry, by popatrzeć na niego oczami latarnika.

*cytaty pochodzą z książki
** za możliwość przeczytania “Latarnika” dziękuję blogowi Pisaninka, a za same książki – autorowi

 

“Zawołajcie położną” Jennifer Worth

Nie wiedziałam, że istnieje serial nakręcony na kanwie tej książki aż do chwili, gdy przeczytałam o tym z tyłu okładki. Książkę kupiłam bardzo spontanicznie, lekko oczarowana okładką i zwięzłym opisem wydawcy. I stwierdzam, że warto było.

“Zawołajcie położną” to zapis pamiętników Jennifer Worth, która jako młoda położna zaczęła pracę w robotniczej dzielnicy East End w ośrodku sióstr anglikańskich w Domu Nonnata, gdzie mieszka wraz z zakonnicami i innymi pielęgniarkami. Niosą one pomoc potrzebującym mieszkańcom głównie czynszówek, otaczają opieką kobiety w ciąży, przyjmują porody, opiekują się potrzebującymi i chorymi. Pracują w poradni, jeżdżą na wizyty domowe i są niemal na każde zawołanie swoich pacjentek. Wystarczy jeden telefon, a one pakują torby, wsiadają na rowery i czy słońce, czy deszcz, pogoda, czy mgła, jadą do pacjentki.

W książce nie ma typowej akcji. Autorka opisuje swoje doświadczenia z kolejnymi pacjentkami oraz innymi kobietami, którymi się opiekowała, przedstawiając w zarysie historię ich życia i moment oraz okoliczności, w których je poznała. Mnie osobiście najbardziej ujęła opowieść o Mary – biednej dziewczynie z Irlandii, która postanowiła uciec z domu, gdzie ciągle ją krzywdzono i rozpocząć nowe, lepsze – jak sądziła – życie w Londynie. Nasza bohaterka wysłuchuje opowieści Mary i nie może już o niej zapomnieć, o młodziutkiej, niesprawiedliwie i brutalnie potraktowanej nastolatce. Mocno wstrząsnęła mną również historia pani Jenkins, którą poznajemy wraz z bohaterką na samym początku książki. Jennifer czuje wstręt do brudnej staruszki, która włóczy się ulicami w zbyt obszernych, paskudnych buciorach. Dopiero później, kiedy poznaje jej historię, budzi się w niej głębokie współczucie i zrozumienie dla biednej kobiety. Natomiast postacią, która mnie najbardziej ujęła we wspomnieniach tytułowej położnej i którą bardzo polubiłam, jest jej pacjentka Conchita Warren. Conchita rodzi właśnie swoje dwudzieste czwarte dziecko, zupełnie nie mówi po angielsku i jest żoną Lena Warrena – angielskiego robotnika. Czuła i troskliwa matka, śliczna i uśmiechnięta, odbarzona niesamowitą pogodą ducha, wzbudziła we mnie cały wachlarz uczuć – od żywej sympatii, poprzez współczucie, na realnym i niezwykłym podziwie kończąc. Polubiłam ją za atmosferę, jaką wprowadzała w swoim domu, gdzie nikt nigdy się nie kłócił, gdzie starsze dzieci nosiły młodsze, nikt nie wydawał się nieszczęśliwy, dla każdego starczało miłości i oddania.

Trzeba nadmienić, że z dość brutalną otwartością i szczerością Jennifer Worth opisuje, jak żyli ludzie w latach pięćdziesiątych XX wieku. Liczne rodziny były wówczas normą, brak kanalizacji, łazienek, toalet, suszące się wszędzie pranie – na to wszystko natykały się pielęgniarki odwiedzające swoje pacjentki. Rodziny te na ogół żyły w dwóch pokojach z kuchnią, gnieżdżąc się po sześć, siedem osób w jednym pokoju, śpiąc razem gdzie się tylko dało. Bywało, że podczas takich wizyt przedporodowych, siostry natykały się na skromne, ale czyste mieszkania, ale nie brakowało też takich, w których królował brud, smród niemytych ciał i potu, zepsutego jedzenia i ekskrementów. Niektóre swoje pacjentki Jennifer wspomina ciepło – tak jak Conchitę, o innych zaś wolałaby zapomnieć.

Oczywiście najczęściej położna jest wzywana do porodów, które na ogół przyjmuje sama lub w asyście drugiej pielęgniarki bądź lekarza. Większość z nich odbywa się w domu, a o samych przygotowaniach Jennifer opowiada nam czasem ze szczegółami, czasem bez. Każdym narodzinom początkującej położnej towarzyszy stres. Jennifer opowiada o tym, jak musiała zachować wewnętrzny spokój w sytuacjach wymagających od niej samodyscypliny, opanowania, cierpliwości – często była jedyną osobą przy rodzącej, której ta bezgranicznie ufała. Na jej barkach spoczywało zdrowie i życie zarówno matki, jak i jej rodzącego się właśnie dziecka. To ogromna odpowiedzialność, zwłaszcza w tamtych czasach, kiedy w razie komplikacji kobieta powinna znaleźć się w szpitalu. Tymczasem lekarz mógł być u innego pacjenta, karetka nie przyjechała na czas, a pediatra zgubił się gdzieś we mgle.

Język książki jest prosty, nie ma w nim zbyt wiele fachowego medycznego języka, czyta się ją szybko i przyjemnie, choć ma przeszło czterysta stron.

Warto po nią sięgnąć choćby po to, by przeczytać, jak żyli mieszkańcy Londyńskiego East Endu w latach pięćdziesiątych i jak wyglądała ich codzienność. Może wówczas docenimy luksusy czasów dzisiejszych? Może przyglądając się z bliska pracy i poświęceniu ówczesnych położnych, docenimy wkład w opiekę nad kobietą i jej dzieckiem również tych współczesnych pielęgniarek?

 To bardzo dobra pozycja na rynku wydawniczym, a jest dostępna zarówno w wydaniu papierowym, jak i elektronicznym.

 

Copyright © 2024. Powered by WordPress & Romangie Theme.